„Wszystkie szczęśliwe rodziny są do siebie podobne, każda nieszczęśliwa rodzina jest nieszczęśliwa na swój sposób.” Tak rozpoczął Lew Tołstoj Annę Kareninę. Ale szczęście rodzinne może posiadać różne twarze, co ilustrują poniższe przykłady.
Do własnego mieszkania, które stało się moim rodzinnym domem, wprowadziliśmy się wiosną 1947 roku. Przedwojenna kamienica, w której się mieściło, ucierpiała w czasie wojny i wymagała renowacji. ślady po kulach nie zostały jednak usunięte i z czasem ukryło je dzikie wino porastające fasadę. Dom leżał o krok od uczelni, gdzie pracował ojciec, i mieściły się w nim służbowe mieszkania pracownicze. Przydzielono je głownie profesorom uczelni.
Na drugim piętrze, dokładnie nad nami, mieszkała wraz z rodzicami i starszą siostrą moja najbliższa przyjaciółka Ania, a mieszkanie piętro wyżej zajmowało małżeństwo z dwoma dużo starszymi ode mnie synami. Jeden z nich, przystojny rosły blondyn o męskim wyglądzie, był dla mnie prototypem Andrzeja Kmicica z Potopu, częściowo ze względu na zbieżność imion. Korpulentną panią profesorową natura obdarzyła nawykiem ciągłego, niemal histerycznego śmiechu. Bez względu, na jaki temat była rozmowa, śmiała się perliście, zachłystując się prawie do utraty tchu. Peszył mnie ten śmiech i unikałam rozmowy z nią, aby go nie prowokować. Pan profesor, dla kontrastu, był posępnym mężczyzną o potężnej sylwetce, mięsistej twarzy i siwiejących krzaczastych brwiach. Chodził zgarbiony, z rękami w tyle, ubierał się niedbale, a uśmiech nigdy nie pojawiał się na jego twarzy. Gdy mój młodszy braciszek skończył trzy lata, dostał w prezencie swój pierwszy krawat. Nauczył się wiązać go na różne sposoby i nosił codziennie z dumą. Chłopczyk spotkał kiedyś na schodach profesora, zlustrował krytycznie jego niedbale zawiązany węzeł krawatki i zapytał:
– Jakim systemem wiąże pan krawat? Czy oksfordzkim?
Profesor zmieszał się i, jak jego żona, zaśmiewając się, opowiadała potem, od tego czasu zaczął bardziej dbać o swój wygląd. Sąsiadami profesorowej z perlistym śmiechem była para małżeńska. żona pracowała na uniwersytecie jako mykolog i wiele lat później prowadziła nawet okresowo ćwiczenia w mojej grupie. Mąż cierpiał na chorobę serca i często odpoczywał na podestach podczas mozolnej wspinaczki na trzecie piętro. Windy w naszym domu nie było. Wkrótce urodził im się synek, Wacuś. Kiedy podrósł, pozwalano mu się bawić na podwórku od ulicy. Profesorowa z perlistym śmiechem zagadnęła kiedyś uprzejmie chłopczyka, mijając go w drodze po zakupy. Wacuś nie był rozmowny i odpowiedział tylko jednym, ale za to dosadnym, czteroliterowym słowem d…a. Profesorowa osłupiała i tym razem zapomniała się roześmiać. Od tego czasu wszyscy mijali Wacusia szerokim łukiem, aby go nie prowokować.
Duże parterowe mieszkanie od ulicy zajmowało małżeństwo z dorosłą córką. Kiedy zaczął ją odwiedzać adorator, podglądałam czasem wraz z koleżankami młodą parę całującą się bez żenady przy oknie. Młodzi pobrali się, zamieszkali z rodzicami i wkrótce urodziła się im córeczka Eja. Była odrobinę młodsza od mego braciszka. Eja wyrosła na śliczną dziewczynkę o ciemnych kręconych włosach i brzoskwiniowej karnacji. Musiała się podobać memu bratu, bo spędzał pod jej drzwiami dużo czasu i potulnie znosił humory. Mieszkanie Eji było pod pewnym względem wyjątkowe. Jej dziadek, z zawodu profesor entomolog, z zamiłowania był myśliwym. ściany pokojów, dobrze widoczne przez parterowe okna, przystrajała ogromna ilość poroży jelenich wszystkich możliwych wielkości i fasonów. Nas, dzieci, fascynowały te rogi. Ale często i dorośli zatrzymywali się wieczorami przed domem, aby w oświetlonych oknach podziwiać bogactwo rogatych trofeów.
Parterowe mieszkanie pod nami zajmował kolega ojca, profesor, z rodziną, żoną i bliźniakami, dziewczynką, moją imienniczką, i chłopcem Romkiem. Bliźniaki, nieco starsze ode mnie, nie były odpowiednimi towarzyszami do zabaw. A poza tym miały siebie. Siostrę bliźniaczkę natura obdarzyła bardzo przeciętną urodą, ciemnoblond włosami splecionymi w skromny warkocz i bladą twarzą, której – gdy dorosła – nie próbowała ożywić makijażem. Zwykła chodzić, a raczej przemykać się, nieco pochylona, z opuszczoną głową, jakby nie chciała zwracać na siebie uwagi. W końcu znalazła wielbiciela, wyszła za mąż i wraz z dwójką dzieci pozostała przez wiele lat w swym rodzinnym mieszkaniu. Kontakty naszych rodzin ograniczały się do spotkań podczas większych przyjęć imieninowych. Pamiętam jak podczas jednego z nich pani profesorowa, postawna, nie grzesząca urodą niewiasta, nakładała gościom smażone pieczarki prosto z patelni. Wydało mi się to nieeleganckie, ale było praktyczne; pieczarki nie stygły na półmisku.
Znajomość z bliźniakami polegała głównie na tym, że Romek uganiał się po schodach za mną i moją przyjaciółką usiłując wrzucić nam za koszule pająki. Same byłyśmy jednak temu winne. Miał rude włosy i często drażniłyśmy go, wołając: „Romek, domek, na głowie wiewióra”. Spotkałam Romka pół wieku później, przy okazji uroczystości na uczelni ojca, jako profesora-emeryta. Płomienna czupryna nobliwie mu posiwiała. Przypomniałam mu incydent z pająkami.
– Od dziecka interesowała mnie biologia – skomentował to z uśmiechem.
Szczęście rodzinne nie trwa wiecznie. Każda rodzina wcześniej czy później przeżywa niepowodzenia czy wręcz tragedie. Szczęśliwe rodziny to złuda. Tak było i w przypadku rodzin opisanych przeze mnie. Nie ominęły ich choroby, przedwczesne zgony czy nieudane małżeństwa. Próbujmy jednak koncentrować się na okresach szczęścia, które niektórzy definiują jako brak nieszczęścia. Widocznie aby rozpoznać szczęście trzeba dla kontrastu zakosztować nieszczęścia.
Teresa Urban