Północny Cypr

Nauczona przykrym doświadczeniem przy zamawianiu subwencjonowanej wycieczki do Turcji, powinnam być ostrożniejsza, ale za namową Małżonka dałam się ponownie skusić, tym razem na objazdową wycieczkę po północnym Cyprze.

Szwedzkie biura podróży nie organizują wycieczek do Tureckiej Republiki Północnego Cypru. Słyszeliśmy, że jest to ciekawa kraina, więc postanowiliśmy wykorzystać szansę. Cypr leżący w strategicznym punkcie między Europą i Azją przechodził  przez stulecia z rąk do rąk i był kolejno we władaniu Hetytów, Asyryjczyków, Egipcjan, Rzymian, Bizancjum, Wenecji i Wielkiej Brytanii. Najbardziej jednak na jej dziejach zaważyły dwa narody: Grecy oraz Turcy. Z takiej podróży można się wiele nauczyć.

Ponieważ odstraszają mnie loty o niewygodnych porach włożyłam dużo wysiłku w odszukanie nazwy linii i kontakt z przewoźnikiem. Zapewniono mnie, że odlot ze Sztokholmu nie może odbyć się wcześniej niż koło południa, ponieważ samolot musi najpierw przylecieć z Cypru. Okazało się jednak, że może, ponieważ powrót zaplanowano na środek nocy. Ale o tym dowiedzieliśmy się już po opłaceniu wycieczki. Kości zostały rzucone.

Odlot ze Sztokholmu zaplanowano na godzinę 9 rano. Pora nie była aż tak bolesna, ponieważ był to akurat dzień zmiany czasu na zimowy i nasz zegar biologiczny wskazywał godzinę 10. Na lotnisku kolejka do nadania bagażu była najdłuższa w jakiej kiedykolwiek przyszło nam stać. Mimo iż odlot miał nastąpić za półtorej godziny, stanowiska odprawy były nadal zamknięte. Tłumaczono się błędem w planowaniu, brakiem personelu i, całkiem bezsensownie, zmianą czasu. Na pół godziny przed odlotem byliśmy gotowi z odprawą. Przez kontrolę bezpieczeństwa pozwolono nam przejść poza kolejnością. Na pokład weszliśmy 5 minut przed odlotem.

Hotel leżał w okolicy, jaką po angielsku określa się jako „in the middle of nowhere”. Nie miało to większego znaczenia, ponieważ i tak nie było czasu na indywidualne wycieczki. W barze, naprzeciwko recepcji, stały papierowe kubeczki z powitalnym drinkiem o intensywnie różowej barwie. Jedna z pań dokonując degustacji stwierdziła „Mdły ulepek”. Kiedy poprosiliśmy o niesłodki drink zastępczy, podano nam po dużym kieliszku wytrawnego białego wina. Humory natychmiast nam się poprawiły. Zabudowania hotelowe otaczały z trzech stron ogromny basen, niestety niepodgrzewany. Dostaliśmy pokój na parterze z wejściem od strony basenu. Właściwie były to dwa pokoje, duża sypialnia i mniejszy salonik z wygodnymi sofami i telewizorem: w luksusowej łazience znalazło się miejsce na rozstawienie kosmetyków. Humory stały się jeszcze lepsze. Ponieważ wszyscy byli zmęczeni i głodni, kolację podano wcześnie. Tam chwilowo straciliśmy humor, bo jedzenie było mizerne. Nie jesteśmy miłośnikami tureckiej kuchni z jej meze, zimnymi nieapetycznymi pastami i rozdrobnionymi sałatkami. Ciepłe danie, ryba lub mięso i gotowane jarzyny dały się zjeść, ale bez entuzjazmu. O deserze lepiej nie wspominać. Tylko piwo Efez smakowało wybornie i na nowo poprawiło nam humor.

Rankiem postanowiłam poprawić fryzurę elektryczną szczotką. Zapomniałam, że w Turcji są nietypowe kontakty. Pozostały po Anglikach wraz z lewostronnym ruchem i umiejętnością przyrządzania jajecznicy. Zadzwoniłam do recepcji i po niecałej minucie dostarczono mi odpowiedni adapter. Zaskoczyła mnie sprawność obsługi, podobnie jak poprzedniego wieczoru przy dostarczeniu dodatkowego koca dla Małżonka, który marznie nawet w tropikach. Na śniadaniu zjawiliśmy się o godzinę za wcześnie ponieważ pomyliliśmy się przestawiając zegarki. Zgodnie z oczekiwaniami potrawy nie zaskoczyły nas. Tureckie wędliny są niejadalne, ale sery – rodzaj fety i haloumi, były smaczne, podobnie jak jajka, pomidory, ogórki i oliwki. Tylko chleb, miękki i gąbczasty, nadający się wyłącznie na grzanki był rozczarowaniem. Ale na naszą prośbę następnego dnia podano również bagietki a dzień później dodatkowo normalny chleb.

O godz 8:30 autokar ruszył w drogę do oddalonej o ponad 50 km Nikozji. Kiedy dotarliśmy do celu uświadomiłam sobie, jak odwykłam od kolektywnego zwiedzania świata, wsiadania i wysiadania na komendę i wysłuchiwania długich wyjaśnień przewodnika. Oczytany Małżonek skrupulatnie przygotowuje się się do każdej wyprawy, i jako architekt, przy pomocy mapy bez trudu odnajduje wszystko co warte jest obejrzenia. Przewodnik nie jest nam potrzebny. Czas dłużył się, gdy snuł on opowieść o nowej, stylizowanej na starą, dzielnicy białych domów mieszkalnych. Na ich obejrzenie zabrakło czasu. Potem przyszła kolej na gotycką katedrę, przebudowaną na meczet. Nieukończone wieże zastąpiono mineratami, a wnętrze zamalowano na biało, wyłożono dywanem i dostosowano do potrzeb islamu. Dla chrześcijanina jest to bolesny widok. Nie wchodziłam do wnętrza i czekając na Małżonka przysiadłam na ławce przed katedrą. Siedząca obok kobieta okazała się Polką. Próbowała mnie pocieszyć mówiąc, że dzięki muzułmanom katedra nie stała się ruiną. Niechętnie przyznałam jej rację. Pokazano nam jeszcze karawanseraj, dom zajezdny dla karawan, otwarty w stronę ogrodzonego dziedzińca z niszami dla podróżnych, poczym dano nam parę godzin wolnego czasu. Dopiero wtedy poczułam się na urlopie.

Nikozja jest miastem podzielonym między Turcją a Grecją. Powędrowaliśmy pieszą uliczką w kierunku przejścia granicznego. Przekroczenie granicy zajęło parę minut. Po greckiej stronie było schludniej, bary i restauracje bardziej eleganckie, ale ceny odpowiednio wyższe. W drodze powrotnej zajrzeliśmy do mijanego kościoła Panagia Fanoromeni. Zbudowany w XIX wieku, posiada imponującą ścianę z ikon, ikonostazis. Tu, w przeciwieństwie do większości kościołów prawosławnych, umożliwiono zwiedzającym dostęp do ikon. Podziwialiśmy z bliska obrazy w obramowaniu misternych ram z drewna różanego i srebra. Ciekawe, że w cerkwiach nie ma posągów czy figur, wyłącznie obrazy.

Następnego dnia czekała nas wyprawa na półwysep Karpas w północno-wschodniej części Cypru. Monotonny krajobraz, nieuprawiane pola i wyschnięte winnice, urozmaicały pojedyncze drzewa oliwek i karobu, którego strąkowate owoce znane są pod nazwą chleba świętojańskiego. Karob upodobały sobie szczury ze względu na słodkawy smak kory. Ogołocone partie drzew obumierają i schną, co nie dodaje im uroku. Cypr cierpi na brak wody, co szczególnie widoczne jest jesienią, po upalnym lecie. Podobno jest w realizacji projekt dostarczania wody z Turcji rurociągiem ciągniętym po dnie morza. Po krótkiej przerwie, podczas której orzeźwiliśmy się sokiem z jabłek granatu – popularnego owocu w tej okolicy, autokar kontynuował jazdę przez niezamieszkały teren uznany jako rezerwat przyrody, gdzie żyją dzikie osły. W końcu dotarliśmy do celu podróży, klasztoru św. Andrzeja położonego na wierzchołku półwyspu. Zabudowania klasztorne wzniesione w miejscu, gdzie św. Andrzej apostoł zatrzymał się w drodze do Palestyny, pochodzą z XIV wieku. Trysnęło tam cudowne  źródło i jest ono celem wielu pielgrzymek. Opłukałam ręce w źródle prosząc o to, co dla mnie jest najważniejsze.

Następny punkt programu – plaża Golden Beach.To jedna z najpiękniejszych plaż okolicy. Bez hoteli i infrastruktury turystycznej zapewnia spokój i ciszę nielicznym turystom jacy tam docierają. Aby dojść do plaży trzeba pokonać kilkadziesiąt metrów piaszczystych wydm. Niestety, teren jest zaśmiecony, nie usunięto resztek pawilonu rozebranego dzięki staraniom aktywistów ochrony środowiska. Belki, metalowe części zbrojenia, rozpadający się drewniany pomost i przepełnione pojemniki na śmieci, psuły wrażenie. Sama plaża ze złotym piaskiem, otoczona bujną zielenią, była zachwycająca i nie całkiem dzika. Plastikowe leżanki czekały na plażowiczów. Wiał silny wiatr, ale gdy chmury rozstąpiły się, należało się wykąpać. Jeśli przy przebieraniu musnęło się leżankę natychmiast pojawiał się właściciel i żądał zapłaty. Były duże fale, nieustraszony Małżonek przebił się przez nie i pływał na spokojnej, nadspodziewanie ciepłej wodzie. Ja zadowoliłam kąpielą w falach przy brzegu.

Następnego dnia zmienialiśmy hotel, więc po wczesnym śniadaniu, wraz z bagażami, wyruszyliśmy autokarem w drogę do Famagusty. Zaskoczeniem była poranna wizyta w hurtowni dywanów, jednego ze sponsorów wycieczki. Większość uczestników przekroczyła wiek emerytalny i zdążyła już sprawić sobie dywany, ale wszyscy zmuszeni byli odsiedzieć, czy odstać, dwie godziny podziwiając wytwory rękodzielników. W korytarzu zaczepił nas po polsku elegancki mężczyzna. Mówił z lekkim akcentem, pochodził z Czarnogóry i spędził kilka lat w Warszawie handlując na Stadionie Dziesięciolecia. Teraz zajmował wysokie stanowisko w hurtowni. Pokazał nam niewielki dywanik-makatkę będącą kopią Ostatniej Wieczerzy z Mediolanu, stanowiącą – według niego – intratną lokatę kapitału. Podobno niewielu tkaczy potrafi tkać miniatury i robią to przez lupę. Nie chcę umniejszać ich talentu, ale makatka przypominała mi kiczowate jarmarczne obrazki. Kiedy umieszczono ją na podświetlonym stole fragmenty obrazu zaczęły jarzyć się światłem. Wykręciliśmy się od kupna motywując, że nie inwestujemy już w przedmioty tylko w przeżycia, głównie w podróże.

Famagustę odwiedziliśmy kiedyś przed laty i wtedy po raz pierwszy widzieliśmy katedrę przerobioną na meczet, co budzi we mnie politycznie niepoprawne uczucia. Przykry był widok bezludnej dzielnicy-widma, porzuconej przez Greków w latach 70-tych, kiedy miasto zajęli Turcy. Podupadłe hotele, puste domy mieszkalne, szkielety niewykończonych budynków czekają na swych prawowitych właścicieli. Według wiążącej konwencji Turcy nie mają prawa do tego terenu. Teraz zobaczyliśmy Famagustę po raz drugi. Obwieziono nas po willowej dzielnicy, niegdyś zamieszkałej przez Anglików, gdzie domki i ogródki nadal były zadbane. Do katedry-meczetu nie weszłam, czekałam na Małżonka na ławce pod ogromnym drzewem. Udaliśmy się potem w kierunku murów obronnych otaczających stare miasto. Strome schody wiodły na niewielki dziedziniec z niezbyt inspirującym widokiem na port handlowy.

Salamis, antyczne rzymskie ruiny, były następnym, może mniej imponującym niż Efez, ale i tak niezwykle interesującym punktem programu. Podziwialiśmy grobowce, termy z basenami i ogrzewaniem w ścianach, kolumny, posągi, skanalizowane, kolektywne toalety i świetnie zachowany amfiteatr. Toalety przeznaczone były głównie dla mężczyzn, załatwiali oni tam nie tylko swe potrzeby, ale i interesy. Kobiety miały dostęp do toalet od czasu do czasu. Teatr mieszczący około 15.000 widzów służył nie tylko do rozrywki – stanowił także punkt informacyjny. Liczono, że rodzina składająca się przeciętnie z 10-ciu osób przysyła jednego reprezentanta. Liczbę mieszkańców Salamis szacuje się więc na 150.000. Wokół sceny w lekkim wgłębieniu rozpalano podczas walk gladiatorów ogień, aby chronić publiczność przed ewentualnym atakiem rozjuszonych zawodników.

Następnie zawieziono nas do klasztoru św. Barnaby. Wprowadził on chrześcijaństwo na Cyprze zakładając tam w pierwszym wieku naszej ery cypryjsko-ortodoksyjny kościół. Klasztor, prócz dwóch oryginalnych fresków, posiadał ogromny zbiór ikon i niewielkie muzeum z antyczną ceramiką. Ostatnim punktem programu dnia był tzw. „Miniland”, zbiór miniaturowych kopii historycznych budowli Cypru. Obejrzeliśmy go bez większego entuzjazmu. Najciekawszy element wizyty stanowiła roślina, amarant, występująca podobno endemicznie tylko w tamtej okolicy. Tę odmianę amarantu zdobiła zbita kula aksamitnych kwiatów, wielkości główki kapusty, o intensywnie amarantowej barwie.

Dzień miał się ku końcowi kiedy ruszyliśmy w kierunku naszego nowego hotelu w pobliżu Kyrenii. Prowadzi tam tylko jedna droga, gdzie w godzinach szczytu tworzą się kilometrowe korki. Pokonanie 60-cio kilometrowego dystansu zajęło kierowcy ponad dwie godziny. Znużeni pasażerowie (głównie pary emerytów) drzemali. Zmęczeni i głodni dotarliśmy do hotelu późnym wieczorem. W halu tłoczyli się nowoprzybyli goście, a do jedynej, niewielkiej windy, mieszczącej dwie osoby i walizkę, ustawiła się długa kolejka. Małżonek został na dole z bagażem, a ja weszłam po schodach na piętro taszcząc podręczną torbę. Pokój był elegancki, ale niepraktycznie umeblowany. Dostęp do tarasu blokował szklany stolik i dwa ciężkie fotele.

Następnego ranka nie było czasu na zapoznanie się z otoczeniem. Po wczesnym śniadaniu wyruszyliśmy w drogę do leżącej w górach wioski Bellapaix słynącej z malowniczych ruin gotyckiego klasztoru. Klasztor przechodził z rąk do rąk, a budynki z czasem popadły w ruinę. Częściowo zachował się krużganek, refektarz oraz kaplica z ikonostazis. Klasztor służył okresowo jako szpital i jest obecnie miejscem muzealnym, nie sakralnym. Kawiarnia na placyku leży w cieniu wielkiej morwy zwanej Drzewem Lenistwa. Pod tym drzewem angielski pisarz, Lawrence Durell, pracował nad powieścią „Gorzkie cytryny Cypru”, dowcipną, pełną ciepła opowieścią o wyspie i jej mieszkańcach. Pisarz mieszkał tam przez trzy lata jako przedstawiciel brytyjskiej administracji. Pobyt nie był więc wyłącznie romantycznym widzimisie autora poszukującego urokliwego, inspirującego do pisania zakątka na świecie. Mimo pozornie przyjaznego stosunku mieszkańców do Anglików, powoli nastąpiło zaognienie sytuacji, co doprowadziło do skrytobójczych zabójstw.

Następnym punktem programu okazała się wizyta w leżącym na uboczu centrum jubilerskim, czyli u kolejnego sponsora naszej wycieczki. Logistyka dojazdów autokarem nieco szwankowała. Jechaliśmy tymi samymi drogami, rozpoznawałam wielokrotnie mijany meczet z czterema minaretami, budynki uniwersyteckie i inne punkty orientacyjne. Oglądanie biżuterii trwało długo i było, przynajmniej dla mnie, mało stymulujące. Nie należę do kobiet, u których kilku karatowy brylant budzi dreszcz emocji.

Z centrum jubilerskiego zawieziono nas do fabryki wyrobów ze skóry, naszego następnego sponsora. Wizytę rozpoczął pokaz mody, głównie skórzanych kurtek, które dały się nosić na obie strony. Jakość wyrobów produkowanych dla markowych domów mody była imponująca.  W dziale sprzedaży zainteresowała mnie ciemnobrązowa, niemal czarna kurteczka-kożuszek z miękkiej jak aksamit jagnięcej skóry. Spojrzałam dyskretnie na cenę: 3 tysiące. „Może uda mi się coś utargować” – pomyślałam i nagle dotarło do mnie, że cena nie była w szwedzkich koronach. tylko w euro. Żegnaj kurteczko!

Po dłuższym oczekiwaniu autokar zawiózł nas, zniecierpliwionych i lekko głodnych, do Kyrenii – po Nikozji i Famaguście trzeciego co do wielkości miasta Północnego Cypru. Kyrenia znana jest z bizantyjskiej twierdzy leżącej w porcie. Mury twierdzy kryły w sobie dwa muzea – jedno z najstarszym na świecie wrakiem łodzi i ładunkiem amfor, a drugie, muzeum inkwizycji, prezentujące narzędzia tortur oraz gipsowe ofiary z umęczonymi ciałami i ustami rozwartymi w niemym krzyku. W głębokiej studni obnażony mężczyzna wznosił ręce prosząc o litość czy przywołując pomoc. Przy studni z zamęczoną dziewicą o alabastrowym ciele i nagim biuście, ustawiła się długa kolejka.

Wreszcie nadszedł czas, aby się posilić. W restauracji z widokiem na port jachtowy zamówiliśmy ulubione calamares, piwo dla Małżonka i kieliszek białego wina dla mnie. Zwiedzanie było w tym dniu zakończone. Nareszcie mogliśmy się odprężyć.

Nastąpiły pewne zmiany w programie wycieczki i następne dwa dni przeznaczono na rekreację. Wprawdzie namawiano na wzięcie udziału w nadprogramowych atrakcjach, wyprawie w góry Pentadaktylos i folklorystycznym wieczorze, ale kąpiele morskie i plażowanie wydały się nam bardziej kuszące. Jakież było nasze rozczarowanie, gdy następnego ranka niebo pokryte było ołowianymi chmurami, a z dala dochodził odgłos grzmotów. Zbliżała się burza. W drugim hotelu należącym do tego samego rekreacyjnego założenia, mieściła się siłownia, SPA i jacuzzi, z których wszyscy goście mogli bezpłatnie korzystać. Postanowiliśmy przeczekać burzę w jacuzzi. Po raz drugi spotkało nas rozczarowanie – jacuzzi było ledwo letnie. Gorące jacuzzi i podgrzewane baseny są rzadkością w zachodniej Europie.

Koło południa zaczęło się przejaśniać. Natychmiast udaliśmy się na plażę. Niewielką, lekko sfalowaną zatoczkę otaczały malownicze skały. Dwukrotnie zażyliśmy kąpieli w zadziwiająco ciepłej wodzie. Słońce raz po raz wychylało się zza chmur, ale nie wystarczyło, aby nadać koloru naszym bladym ciałom. Następnego dnia morze było spokojne ale zachmurzenie nasiliło się. Kąpaliśmy się tylko raz.

Teresa Urban

Lämna ett svar