Ma Europa swój brexit, Wielka Brytania wychodzi z Unii, mam ja swoją grekstazę, jako że Grecja weszła we mnie. Znalazła mnie, zdybała i emocjonalnie zniewoliła. To, co czuję, to nieustanne stwarzanie Grecji we mnie, acz w porozumieniu z doznaniami, jakich realna Grecja mi dostarcza.
Chciałoby się powiedzieć, że przyswajam Grecję całym sobą. Euforycznie. Receptorami zmysłów, wszystkimi porami i trzewiami. Budzi mój podziw dla udanych proporcji, harmonii, światła, wznieca namiętności, jakkolwiek chcę ją też objąć rozumem, skoro wiem, że jest czymś więcej niż podnietą dla zmysłów. Jest splotem wątków kulturowych. Ale to nie przygoda z własną erudycją czyni Grecję dla mnie szczególną. Jest mi nade wszystko azylem dobrych emocji, manifestacją pogody ducha.
I jest jeszcze coś. Powieść „Grek Zorba” Nikosa Kazandzakisa i filozofia tytułowego bohatera Alexisa Zorbasa. Przekonuje mnie jego żarliwa postawa biorąca się z gruntownego rozumienia życia, jako pięknej katastrofy (z naciskiem na pięknej). Trzeba być solidnym pesymistą, i to w sensie filozoficznym, by zdobyć się na taki żar i wigor w odbijaniu się od ziemi, jaki jest udziałem Zorby. Nie on jedyny, nawet jeśli nadzwyczaj wyrazisty jako bohater literacki. Grecy, swoim tańcem, śpiewem, uwielbieniem biesiady, cieszeniem się chwilą, pokazują, że życie może być pełne barw i uniesień, warte zachwytu i radości, nawet jeśli macerowana ona nieuniknionym smutkiem. Wiedzą, że egzystencja nasza ma w sobie nieredukowalną i przykrą wątłość. Bywa często nieudana, bo tak jest ten świat urządzony. Chcąc być realistą można – a może i trzeba być – fatalistą, co znaczy też, że warto chcieć zrobić sobie raj…chociażby na chwilę.
To bynajmniej nie hedonizm. To określona umiejętność. Trzeba pozbawionej złudzeń egzystencjalnej prostolinijności Greków w zmierzaniu się z krnąbrnym losem (peprōméno), ale i ich hardości w spotkaniu z fatum (moíra), by wytrzymać w ryzach egzystencji. Jak? Opiewając to, co się ceni, hymnami, tańcząc zapamiętale, kochając niepohamowanie. W upojeniu i rozmarzeniu, czyniąc emocjonalny tumult we własnej jaźni, w wychyle uczuć rozpasanych…nawet jeśli tylko przez chwilę. Carpe diem po grecku zatem. Strategia jest prosta: “obrona przez atak”, “ucieczka do przodu”, którą nie pokona się, nie obłaskawi losu, można z niego tylko, tak po ludzku, czyli nieporadnie…zadrwić.
Na nic żmudne dociekania na temat przyszłości: “jaki nam koniec gotują bogowie?” Będzie jak będzie. Nie dociecze się tego wprzódy. Dbaj o dziś, o swoje “teraz”, staraj się być szczęśliwy, a wtedy docenisz wartość życia i przestaniesz troszczyć się o rzeczy, na które nie masz wpływu i które od ciebie nie zależą.
Grecy od zawsze zdawali sobie sprawę z rzeczywistego (czyli opłakanego) stanu żywota. Obłaskawiali życie sztuką. Było w niej miejsce dla, wykluczających zdawałoby się, form: apollińskiej i dionizyjskiej. Apollo to światło, miara, powściągliwość, ukazanie nadziei na uniwersalną harmonię. Dionizyjskość to stan upojenia i ekstazy, chaotycznej nieokreśloności, nieokiełznanej mocy, dającej nam jednak wejrzenie w rzeczywistość. Melancholia, nostalgia, ekstaza i euforia to greckie słowa. I wszystko się zgadza: taka greckość jest.
Fatalizm grecki nie jest odarty z Nadziei, tej zaś nie wyrażają jedynie atrakcje “życia chwilą”. Jest jeszcze Obietnica, ukryta za powłoką nieba. Grecja to przecież też tradycja bizantyjska. Nie miejsce tu na parabole myśli greckiej i chrześcijańskiej, chcę tylko rzec, że i iluzji i esencji w próbach zmagania się z własnym losem, mocniej doświadczam w Grecji. Tak mam.
Jest jeszcze coś – jest kefi. Słynna wewnętrzna iskra, która wyzwala radość, pozwala nie przejmować się drobiazgami, które uwierają w życiu. Umieć się bawić pomimo wszystko, oto sztuka życia i przeżycia. Zabawa to nie to samo, co rozrywka. To wybór egzystencjalny. Greckość oznacza zrozumienie zabawy jako umiejętności wyrywania sie z klinczów dojmującej egzystencji. Sztuka zabawy jest sztuką przeżycia mimo nieprzyjaznych okoliczności żywota. Jest też ćwiczeniem wolności (ελευθερία), jakże ważnej dla Greków na wszystkich jej poziomach. Tylko wolny człowiek może panować nad sobą, stać go wtedy na dumę i godność. W przeciwnym razie jest na służbie “u innych”: ludzi, idei, zawierzeń, zaryglowany w dybach niechcianych powinności. Taniec Zorby to nie tylko taniec w sensie potocznym, oddaje on filozoficzny sens zabawy.
Grecy dobrze wiedzą, iż, mimo pragnienia “boskiej” wolności, czyhają na nich… bogowie i to z gotowymi ofertami: Algos, duch bólu i cierpienia, który przynosi płacz i łzy, Oizys, bogini nieszczęścia i smutku. Ma na nich oko też Pentos, bóg żałoby i rozpaczy. Ale jest też bogini rozkoszy, Hedone, są boginie radości – Charyty. Życie zatem szarpie Grekami boleśnie ale i czasem wiruje rozkosznie. Wino nieodłączną ingredencją zabawy.
Grecja, wbrew pozorom, nie jest łatwa w kochaniu. Z jednej strony, lekka, zwiewna, jasna, taką jest w masowej wyobraźni. Wystarczy przywołać idylliczne obrazki białych miasteczek, spektakli zachodzącego słońca za wzgórzami, promenad wzdłuż morza aksamitnym wieczorem i inne sentymentalne wspomnienia z wakacyjnej podróży (mnie to też dotyczy). Z drugiej strony, trudna w odbiorze, w tej swojej chropowatości, cierpkości, swoistej surowości, kryjącej się pod miłą gładką fasadą słonecznego świata. Unurzana w ludzkich dramatach, biedzie, beznadziei, tragicznym w skutkach sprzeciwie wobec ciemiężycieli. Tę dwoistość greckiego świata dobrze oddaje muzyka. Weźmy turystyczne „plim plim” udające sirtaki grane na buzuki, zwane „tańcem Zorby”, tańce kelnerów, hałaśliwe orientalne disco-pop w barach, i zestawmy to z brzmieniem matowych, niskich, czasem rdzawych głosów śpiewaczek i ich dramatycznych songów. Przykłady? Posłuchajcie śpiewu Alexiu Harris, Eleni Vitali, Glykerii. Głosy męskie niskie jak u Sokratisa Malamasa, chropawe jak u Christosa Thivaiosa, dźwięczne jak u Miltosa Paschalidisa. Najbardziej ceni się jednak głosy jasne, szerokie, bizantyjskie: Giorgos Dalaras, Giannis Kotsaris, Antoni Remos. Znakomite pieśni chwytające za serce, melodie, frazy, które zapadają w masową pamięć. Oto Grecja nieturystyczna, stricte artystyczna.
Długo można by się rozwodzić nad taniochą masowej rozrywki, ważne, że mocna jest w Grecji „wyższa półka” artystycznego przekazu. Nawet jeśli niewybredny pop, czy rap, też jest tam popularny, zaskakująco żywe i powszechne wciąż jest oddanie sztuce greckiego śpiewu i tańca. Owszem, okazywane i w salach koncertowych, lecz najlepiej wybrzmiewające w tawernach, które czasem są jak salony poezji śpiewanej. Śpiew i taniec gości przy każdej okazji, kiedy zbierze się trochę ludzi. Wielu z nas widziało to na placach miejskich, tarasach knajp, w parkach. Nie trzeba nikogo namawiać – to się po prostu dzieje.
Muzyka. Śpiew. Taniec. Bez tego nie sposób myśleć i mówić o dzisiejszej Grecji. Dowolna grecka publika potrafi zaśpiewać z solistą jakby była wyćwiczonym chórem. Teksty songów znane są powszechnie, ich fragmenty potrafią Grecy przekazywać sobie śpiewając do telefonu. Powiem więcej, w moim przekonaniu, są mistrzami świata w śpiewaniu.
Rembetika, laika, ale i bizantyjskie chóry; z drugiej strony ostre riffy kreteńskiej gitary, frenetyczne, „łamane” rytmy tańców wojowników, ale i songi cygańskie, z boskimi solami na klarnecie, poetyckie ballady. I te ich zaśpiewy, niczym w jazzie improwizującym na bazie modlitw muezinów.
Taniec. Zeibekiko, czyli improwizacja solo, taniec na ludowo, czyli w kole, w korowodzie, bądź ze splecionymi ramionami w szeregu. Ich tańce rodem z wysp, mogą być tańczone i całą wsią naraz ( rzadziej w parach). Jest też tradycyjny solowy taniec kobiety, wzięty z tradycji osmańskiej, karma dla męskiego pożądania, sensualna ekspresja wdzięków ciała i powabu kobiecej gibkości.
Dziś kobiety mogą wyrażać to, co dawniej przyzwolone było tylko mężczyznom. Symbolicznym wyrazem zmiany jest wykonywany przez kobiety dawny solowy taniec wojownika z Anatolii, w Grecji przetworzony w zeibekiko, zwany też “tańcem orła”. Improwizują, tańcząc na wysokich obcasach, z werwą równą męskiej wersji. Rzecz nie do pomyślenia jeszcze parędziesiąt lat temu.
Ich architektura i rękodzieło. Estetyka połączonych barw bieli, błękitu i terrakoty, harmonia zabudowy domostwa na wyspach (jakże różna w różnych częściach), prostota monastyrów, ale i ich neoklasycyzm, łączący styl Hellady z renesansem włoskim. Lubię ich orientalne salony, z miękkimi siedzeniami wzdłuż wszystkich ścian, lubię przetworzoną weneckość stylu w części przyadriatyckiej kraju, nade wszystko lubię bizantyjską gęstość duchowej atmosfery licznych kościółków, tak cudowną, że nie umiem z nich wyjść. No i wreszcie, czemu nie, lubię też, pocztówkową w swym wyrazie, idylliczność pejzaży hory, przycupniętej na zboczu osady, widoku białych domostw z niebieskimi drzwiami, okwieconych bujną bugenwillą i oleandrem.
Jest tam też mocno obecna spuścizna antycznego okresu klasycznego, jest przeszłość Hellady, podobnie jak, mająca fundamentalne znaczenie dla tożsamości europejskiej, klasyczna filozofia grecka. Biblioteczne półki uginają się od greckich dzieł opisujących sztukę i myśl Grecji. I nie będę się w to teraz wgłębiał. Pozwolę sobie tylko na dygresję, że często, i to po czasie, dowiadywałem się, że myśl, która mnie zachwyciła, choć pozory wskazywały na inne źródła, i tak pochodziła od Greków.
Zygmunt Barczyk