Przygoda na Fiji

Pobyt w Australii był jednym z etapów naszej podróży dookoła świata. Z Australii polecieliśmy do Nadi, trzeciej co do wielkości aglomeracji na Fiji, i tam miała początek nasza przygoda.

Lecimy liniami Air Pacific. Na pokładzie, mimo klasy turystycznej, niespotykany już obecnie luksus: drink przed jedzeniem, na przystawkę sałatka z krabów, polędwica z jarzynami na ciepło. Do tego szampan. W Nadi lądujemy o pełnym zmroku. Kontrolanci paszportowi płci męskiej mają puchate główki i spódniczki wycinane w zęby. Po formalnościach podchodzi do nas lokalna agentka i zachwala swój hotel. Dajemy się namówić nie dowierzając jednak obietnicom o wysokim standardzie. Wiozą nas w nieznane. Noc czarna, niebo pełne gwiazd. Po raz pierwszy tracę poczucie bycia w konkretnej części świata, nie wiem w jakim kierunku jest dom, jestem zawieszona w przestrzeni, na jakimś skrawku lądu, wśród odchłani wód.

Hotel Sunseekers to hostel, tanie schronisko młodzieżowe. Dostajemy pokój z łazienką, ale wszystko wydaje nam się tam odrażające. W pokoju duszno, włączona klimatyzacja hałasuje. Na domiar złego, jakiś tropikalny ptak zaczyna gdakać pod oknem (w innych warunkach uważalibyśmy to za egzotyczny przerywnik) i nie daje nam spać. Rano w złych humorach pakujemy rzeczy starając się nie dotykać wyposażenia hotelowego. Zjadamy, jak nam się wydaje, obrzydliwe śniadanie. Na poprawienie humorów przebieramy się w białe meksykańskie szorciki i bluzy z emblematem Cancun Yacht Club. Właścicielka hotelu wykrzykuje “wow” na nasz widok. Nie przyzwyczajona jest do tak wytwornych gości.

Próbujemy ratować dzień morską wycieczką na wyspę Mana. Mijamy maleńkie bezludne wyspy z palmowymi lasami pośrodku i białymi koralowymi plażami wokół. Podkowiasta Mana szczyci się rafą koralową niemal przy brzegu. Wita nas lokalna gitarowa orkiestra okrzykami “bula, bula”. Pocztówkowe widoki, palmy, białe wybrzeża, chatki dla turystów ze strzechą z palmowych liści (za ciężkie pieniądze), szmaragdowa woda. Kąpiemy się, opalamy i podziwiamy korale. Szkoda tylko, że woda za płytka na pływanie. Pokrzepiamy się bufetowym lunchem wliczonym w cenę wycieczki. Po jedzeniu ogarnia mnie senność, ale Małżonek jest pełen energii i wyrusza samotnie na zwiedzanie pobliskiej zatoczki. Po powrocie znajduje mnie śpiącą na ręczniku w cieniu palmy. Aby mnie rozerwać Małżonek udaje Tarzana i wspina się na pochyłą palmę. Dzień jest uratowany.

Po powrocie nie bardzo wiedząc co ryzykujemy, każemy wieźć się taksówką do innego hotelu w pobliżu miasta Lautoka, jedynego jakie podobno ma w tej okolicy własną, ładną plażę. Taksówka wiezie nas znów w czarną noc, która zapada tu niespodziewanie szybko. Widzimy pożary – celowo podpalane po zbiorach pola trzciny cukrowej. Zbaczamy w boczną drogę i po torach wąskotorowej kolejki dojeżdżamy do ciemnych zabudowań nad brzegiem morza. Pojawia się właściciel hotelu, Hindus, i odryglowuje drzwi. Hindusi żyli na Fiji w ciągłym strachu przed prawomocnymi mieszkańcami, którzy chcą napływowych i bogatszych Hindusów wyrzucić z wyspy. Właściciel pokazuje nam pokój w długim parterowym budynku. Wokół palmy i inna tropikalna roślinność. Pokój okazuje się eleganckim i czystym apartamentem z dobrze wyposażoną kuchnią. Zdumieni i lekko przerażeni dowiadujemy się, że hotel nie prowadzi restauracji. Zostajemy skierowani do jedynego, pobliskiego sklepiku po wiktuały. Właściciel prowadzi nas w ciemność przy świetle latarki. Coś mi umyka spod stóp – to żaby. W hinduskim sklepiku same dziwne rzeczy. Nie widzimy nic, co by się nadawało do zjedzenia w prosty sposób. Nie mam zamiaru spędzać czasu na Fiji stojąc przy kuchni. W końcu kupujemy chleb, jajka, herbatę i dopraszamy się o jakieś świeże owoce. Właściciel sklepiku przynosi z zaplecza (chyba od żony z lodówki) jedną niewielką papaję.

Wracamy do apartamentu i zjadamy z apetytem kanapki z jajkiem na twardo, popijając indyjską herbatką i piwem, które mogliśmy kupić w hotelu. Z niepokojem pytamy właściciela hotelu, jak rozwiązać sprawę obiadu następnego dnia. Radzi nam, aby wstać o 6 rano i kupić od rybaków na plaży świeżą rybę. Udaje nam się go przekonać, aby to on wstał rano, kupił rybę i nam ją przyrządził. Uspokojeni, po ciepłym prysznicu, zasypiamy na wygodnych łóżkach przy łagodnym powiewie przez uchylone żaluzje, osłonięte od zewnątrz gęstą siatką, nie przepuszczającą owadów, których zresztą nie ma tutaj tak wiele.

Budzimy się wypoczęci, w dobrych humorach, przy kumkaniu żab i egzotycznych śpiewach ptaków. Po śniadaniu idziemy na plażę, złotą i piaszczystą, otoczoną rzędem palm. Woda dość płytka, żadnej fali, trochę dalej roślinność typu mangrowe. Ale woda nie tak przejrzysta, jak na wyspie Mana. Poza tym zaczyna się odpływ i morze ucieka, nie ma się gdzie kąpać, bo dalej w morzu dno nieprzyjemnie grząskie i porośnięte zielskiem.

Na lunch dostajemy smakowitą rybę, przyrządzoną z jarzynami w mleku kokosowym i cassavę, rodzaj słodkawego korzenia o smaku kartofla. Po południu jedziemy do pobliskiego miasta Lautoka, drugiego co do wielkości na Fiji, po leżącej na południu stolicy Suva. Bardzo nieciekawe i wyludnione miasto. Odnajdujemy hinduską świątynię Hare Krishna, gdzie kilku wyznawców pada na twarz rozciągając się na całą swą długość na ziemi. Młoda Hinduska wyjaśnia mi tajemnicę dziwnych płóciennych torebeczek, jakie wyznawcy trzymają w ręku. Zawierają one różańce, na których odmawiają modlitwę: “Hare Krishna, Hare Krishna, Hare Krishna, Hare, Hare. Hare Rama, Hare Rama. Rama, Rama, Hare, Hare”.

Przechadzamy się ulicą wysadzaną olbrzymimi drzewami mango. Podnosimy dwa, jeszcze niezupełnie dojrzałe owoce z ziemi. Może dojdą (doszły). Odnajdujemy przyczynę wyludnienia się miasta. Mieszkańcy zgromadzili się w rodzaju lunaparku, gdzie celebrują święto festiwalu cukrowego. Chodzimy wśród namiotów z lokalnymi przysmakami, których nie mamy odwagi próbować, ze względu na wątpliwą higienę. Małżonek ryzykant wychyla czarkę kava (nie mającego nic wspólnego z kawą), będącym zimnym wywarem z jakichś korzeni, którym raczą się tu od święta wszyscy mężczyźni siedząc wokół drewnianej misy.

Wracamy autobusem, jako jedyni turyści. Pasażerowie, głównie fidżańscy młodzieńcy, śpiewają przez całą drogę lokalne piosenki, aby nas rozweselić. Machają nam na pożegnanie, gdy pozostawieni zostajemy przy głównej drodze. Wysiadamy w całkowitą ciemność, tylko niebo skrzy się od gwiazd. Dostrzegamy nareszcie Krzyż Południa, który podobno widoczny jest tylko wczesnym wieczorem. Skręcający mikrobusik zabiera nas do hotelu, zanim jeszcze zaczęliśmy się martwić, jak do niego dotrzemy poprzez ten totalny mrok i to po torze kolejki. Przed snem robimy jeszcze nastrojowy spacer nad morze. Patrzymy na ciemne sylwetki palm na tle jaśniejszego nieba. Właściciel hotelu, na naszą prośbę, obiecuje nam załatwić łódź na następny dzień – ostatni przed nocnym odlotem do USA – która weźmie nas na bezludną wyspę.

Zamówiona łódź się spóźnia. Na plaży ciemnoskóry tubylec sprzedaje nam na naszych oczach ściętego kokosa, po czym otwiera go machetą. Żartujemy, że nasz hotel posiada “beach service”. Wypijamy kwaskowaty, chłodny płyn w naturalnym, higienicznym opakowaniu, wyjadamy biały miąższ odciętymi kawałkami skorupy, a machetę odkupujemy na pamiątkę.

Łódź nareszcie przypływa. Mała drewniana rybacka łódka motorowa. Na pokładzie cała rodzina: teść, synowa, dwóch braci i dzieciaki. Musieliśmy wziąć ze sobą jedzenie i picie, bo wyspa autentycznie bezludna, bez usług tego typu. Wysadzono nas na malutkiej koralowej wysepce. Rozlokowujemy się w cieniu jakiegoś krzewu. Łódź z załogą krąży w pobliżu. Wygląda, że na coś polują. Kąpiemy się niezliczoną ilość razy, oglądamy z bliska korale, rozgwiazdy i obrzydliwe “ogórki morskie” podobne do gigantycznych pijawek. Nieprzyjemnie przez to wędrować na płyciźnie, z obawy, że nadepnie się na takie paskudztwo. Jest za płytko, aby płynąć; można sobie poharatać brzuch o korale. Obchodzimy wyspę dookoła, czujemy się jak Robinson Cruzoe, zbieramy zerodowane muszle i korale.

Po południu szykujemy się do powrotu. Na brzegu nasza załoga oprawia dwie olbrzymie muszle. Jedna już pusta, podobno zjedli ją w południe. W drugiej pulsuje mięsko. Dostajemy pustą muszlę na pamiątkę. Przy jej wielkości, jak dwa pofałdowane półmiski, bledną nasze dotychczasowe zbiory. W drodze powrotnej, na naszą prośbę, łódź zatrzymuje się przy rafie na pełnym morzu. Spuszczamy się z łodzi i oglądamy rafę przez maski. Morze nie całkiem spokojne, dość rzuca, niektóre korale płytko pod powierzchnią. Łatwo wpaść w panikę, że się gdzieś podryfuje albo uderzy o ostry koral. Wspaniałe widoki rekompensują strach. Podziwiamy różnokolorowe groty, głazy koralowe o strukturze pofałdowanej jak mózg, inne płaskie jak gigantyczne stoły, olbrzymie muszle, ławice barwnych ryb. Wdrapujemy się mozolnie na pokład siniacząc nogi, pełni wrażeń, nieświadomi własnej lekkomyślności. Załoga mogła nas zostawić na pełnym morzu i przejąć dobytek, torebkę z pieniędzmi i kartę kredytową. Nie musieliby nas nawet uśmiercać uderzeniem wiosła, po pewnym czasie utonęlibyśmy sami.

W hotelu dopakowujemy nowe pamiątki, machetę i muszle, które nigdzie nie chcą się zmieścić. Macheta towarzyszy nam w podróży, jako ręczny bagaż. Na pokładzie samolotu oddawaliśmy ją stewardessie na przechowanie, bo stanowiła niebezpieczną broń. Zamówioną taksówką ruszamy na lotnisko, by udać się w powrotną drogę przez Hawaje do San Francisco.

Teresa Urban

Lämna ett svar