Ja się niczego nie boję

Wieki XVII i XVIII były w naszym kraju wiekami bezgranicznej i rozpasanej ciemnoty? Raczej zgoda. Wiek XIX? Chyba towarzyszył poprzednikom. Wiek XX? Tu już ostrożnie, teren w znacznej części w naszych żywych rękach, czyli zaminowany.

Cośmy zrobili, żeby odmienić ludzką naturę? Nic, bowiem tkwi w niej zło, nieodmienna część mowy i czynu, niezmieniająca się i nieodmienna. Czy owa statyczność, niezmienność niełatwego losu zwalnia nas od protestu i walki? Kismeth i kropka? Czy gdy z pozorną obojętnością śledzimy los i jego przypadki, codzienne triumfy i ułomności, nie odpowiadamy jednak za to wszystko w głębi naszych sumień? Ten pejzaż, niosący wiry i zniszczenia, dyszy dziś coraz bardziej widocznym niepokojem.

Im jestem starszy, tym silniejszy odczuwam lęk przed przekroczeniem granicy, przed ściągnięciem pomsty jakichś wyższych i bynajmniej nie państwowych sił. Coś mi mówi, coś szepcze do ucha, że w tkance narodu rodzi się coraz silniejszy opór. Powstaje jakieś wewnętrzne forum, z którym muszą się, choć wyraźnie nie chcą, konfrontować i godzić władcy, inaczej stracą kontakt z rzeczywistością i pozostanie im tylko gromadka klakierów.

Kim jestem? Mój umysł nie należy do konserwatystów, do radykałów też nie. Do liberałów? Najbliżej mi do nich. Piszę po polsku, to jedyne narzędzie jakim potrafię się posługiwać. Czytam po szwedzku i angielsku, dogaduję się po czesku, trochę rozumiem rosyjski. Sporo i jednocześnie mało, bo po łebkach. Szwedzki znam w potocznym rozumieniu, z angielskim gorzej, bo nie używam. Z Czechami  dogadam się łatwo, ale z Rosjanami już nie. Uczono mnie rosyjskiego 11 lat i nauczono jedenastu bukw. Ech głupiec, dobrze byłoby znać rosyjski! Babcia Maria mówiła: – Powinieneś znać język naszych wrogów.

Czytam u Miłosza, że gdy w 1952 roku odbyła się w Paryżu prapremiera „Czekając na Godota”, miały miejsce niezrozumiałe dla wschodnio-europejskiego widza sceny. Gdy Pozzo znęcał się nad Lucky, elitarna i ładnie ubrana publiczność śmiała się. Nie rozumieli przesłania, jakie niósł im autor. Beckett przyszedł i powiedział nam, że zawiodły filozofie, zawiodły języki, zanikły odruchy dobroci, zawiodła Matka-Natura, z której zostało bezlistne drzewo.

Dołujący tekst. Przepraszam i gwoli poprawy nastroju autentyczne (?) zdarzenie. Gdy nastała w Czechosłowacji „praska wiosna” i wjechali czołgami miłujący pokój Ruscy, Praga się rozdygotała. Oprócz jednego prażanina, człowieka w podeszłym wieku, który zachował olimpijski spokój. Zapytany skąd u niego ten niezrozumiały nastrój, odrzekł: – Ja się niczego nie boję. Ja mam raka.

Andrzej Szmilichowski

 

Lämna ett svar