Siedzę w moim sztokholmskim mateczniku a za oknem drwiny z zimy – ani płatka śniegu. O tak się zastanawiam: czy jak człowiek pożył długo i się napatrzył i się namyślał, to może jeszcze uważać siebie za kogoś przyzwoitego, czy raczej już nie? Wychodzi mi na to, że niekoniecznie, bo i moralność niedoskonała i walory niekonieczne. Pozostała nienaruszona miłość do ojczyzny, ale o tym nikt prócz mnie nie wie, to jakby nie było. Tyle gwoli wprowadzenia do stanów uniesień i zachwytów, o czym dalej. Są zauważalne dopiero wtedy gdy człowieka opanują, inaczej jest z nimi jak z biegunami pani Tokarczuk, niby są, ale po co ciężko powiedzieć.
Uniesienia i zachwyty odczuwalne przy intymnym obcowaniu ze sztuką, są miksturą zbliżoną do duchowych przeżyć związanych z wiarą (często błędnie kojarzoną tylko z religią). Nawet więcej -odważę się powiedzieć, wysoka sztuka i literatura potrafią budzić mocniejsze uczucia niż dogmaty i zrutynizowane rytuały sakralne. Gdy w katedrze, świecącej na co dzień pustkami, ma miejsce koncert organowy utworów Jana Sebastiana Bacha w wykonaniu artysty sztuki organowej, główna nawa i boki świątyni zazwyczaj wypełnione po brzegi.
Twórcy spełniają obywatelskie oczekiwania duchowych przeżyć, czego nie zapewnia, w każdym razie coraz rzadziej, zrutynizowana i zapatrzona w swoją ważność religia.
Z pełnym uszanowaniem i respektem dla instytucji, jest unikalną lecz skamieniałą formą prezentowania człowiekowi tak życia jak astralu, i pomimo stałych zapewnień nie wyjaśnia dostatecznie natury istnienia, właściwości, odmian, ani moralności, co próbował nam uświadomić Immanuel Kant.
Mnie się wydaje, że religia winna skupić się raczej na pomocy w wyczuciu, odnalezieniu i zrozumieniu chwili. Pomimo zaklęć i wiecznie identycznie brzmiących zapewnień, to jednak głównie kwestia smaku, niewymierzalnej duchowości i subtelnego sensu świadomego bycia. W sumie pyłek na wietrze, gdzie wiatr i pyłek wymieniają się rolami.
Bez prób wartościowania, bez stawiania ram, bliskość między religijnym uniesieniem a zauroczeniem sztuką leżą bardzo blisko siebie, bowiem w obu przypadkach jedyną wartością jest rozświetlenie duszy, chwila, w której analityczne „ja” milknie. Wrażliwość na sztukę pochodzi z tych samych obszarów co religijne zachwycenie, wrodzony stan duszy, który należy kultywować i rozwijać, ale można też niedożywiać i czekać zwiędnięcia.
Rok się dopiero zaczął, a już się ciągnie. Za oknem deszczyk siąpi według najlepszych jesiennych wzorców, a tu koniec stycznia. Czas się cofnął i jesień, albo skoczył do przodu – i wiosna. Dobrze by było gdyby papież Franciszek okazał dobrą wolę i wziął sprawy w swoje ręce, bo inaczej nie czeka nas nic wesołego.
„Padłem na kolana i z głębi serca dziękowałem niebiosom za łaskę życia w tym momencie”.
To nie papieskie słowa ani moje, a młodego człowieka z drygiem do malarstwa, gdy usłyszał o wybuchu I Wojny Światowej i dowiedział się, że nie został (na razie) powołany – Adolfa Hitlera.
Była to wojna moich dziadków, zresztą nie jedyna. Dziadek Władysław zdążył powojować w japońsko-ruskiej i ledwie uciekł przed laniem, jakie mikado spuścił carowi. Nie byłem wówczas jeszcze nawet w projekcie, ale na II Wojnę Światową zdążyłem. Pierwszego trupa w życiu zobaczyłem kiedy miałem siedem lat i właśnie wybuchło Powstanie. Przed naszymi oknami gołębiarz (strzelec wyborowy) z Zamku zastrzelił kobietę. Leżała w słońcu i puchła w oczach jak się dłużej patrzyło.
Mama umarła przy Krystynie. Wysłała mnie – gdy przyleciała ze Sztokholmu, a ja dwa tygodnie spędziłem przy Mamy łóżku – na spacer, żebym się natlenił. Gdy po pół godzinie wróciłem Mama w tym czasie wystrzeliła w niebiosa. Ale wróciła i porozmawialiśmy. Powiedziała: Miałeś rację synku, tu jest tak, jak opowiadałeś. Moment wzruszenia i zapamiętania. Niby sprawa jasna, a mnie nadal brak pewności, czy oni mają tam lepiej niż my tu, i tak już pewnie pozostanie. W każdym razie dopóki się jakiegoś ducha nie złapie i porządnie przesłucha.
Andrzej Szmilichowski