…nie zapomnij wpleść we włosy kwiaty – zalecał ponad pół wieku temu Scott McKenzie, śpiewając słynny na cały świat przebój, przez wielu okrzyczany hymnem rodzącego się w 1967 roku, podczas tak zwanego Lata Miłości, ruchu Dzieci Kwiatów.
A wszystko zaczęło się w dzielnicy Haight – Ashbury, blisko uniwersytetu w San Francisco. I to nie od marychy, a od LSD, które miało czynić cuda. „Tabletki szczęścia” szybko znalazły swoich apostołów i wyznawców. Szansa wejścia w stan wyższej jaźni, okazała się atrakcyjną alternatywą dla ludzi nie zajętych jeszcze robieniem money, spragnionych za to pełni życia i raju na ziemi. Młodzi, w większości z dobrych białych domów, zwiali – zapatrzonym w złotego cielca – „starym”, założyli własne komuny, dzierżawiąc najtańsze domy. Fama o nich obiegła świat. Dała napęd całemu ruchowi hippie.
Jest październik 2019. Z moją 46-letnią żoną (mija nam akurat 46 lat po ślubie) kręcimy się po dzielnicy, która ponad pół wieku temu przyciągała pożądających życia w szczęściu nieskażonym grzechem pierworodnym. Idziemy słynną Haight Street. Jesteśmy blisko uniwersytetu i Golden Gate Park, gdzie w czas Make-Peace-Not-War (w cieniu wojny w Wietnamie) odbywały się koncerty, które wspomina się do dziś. Kolorowe niskie domy, witryny knajp z różnymi wariantami kuchni świata, sklepy Wine and Liquor, butiki z dziwactwami, acz wszystko bez wariactwa. Grzebiemy przy płytach w Rasputin Records, gdzieś w pobliżu zaświecił nam szyld: Reincarnation. Na rogu z Cole Street mural z podobiznami Jimi Hendrixa i Janis Joplin. Było nie było, jesteśmy w mateczniku ruchu hippiesowskiego, który na trwałe wpisał się w kulturę Zachodu. Dzieci Kwiaty, płoche ale miłe, wierzyły, że życie usłane może być różami bez kolców, a dni spędzać można swawoląc sobie i pociągając „marychę” do woli.
Kręcąc się po okolicy próbujemy sobie wyobrazić życie ulicy w atmosferze “duchowego wyzwolenia”. Sprzedawano tu dziwne, nieznane gdzie indziej wtedy rzeczy: błyszczące świecidełka do naklejania na czoło (wpływ fascynacji destylowanym hinduizmem); tureckie fajki wodne i kadzidła do usuwania zapach, haszyszu, okulary z rozszczepiającymi światło szkłami itp. Nade wszystko, w powszechnym obiegu były: marihuana, haszysz, LSD, halucynogenne grzyby. Organizowano się w komuny.
Hippies zrobili drakę, która ich wkrótce przerosła. Twarde narkotyki zniszczyły ideały, obróciły je w niwecz. Tym, którzy nie szukali płytkich przyjemności, udało się. Spopularyzowali duchowość Wschodu, bądź przyczynili się do powstania idei, zbiorczo wrzucanych potem do wora pod hasłem: New Age. Innym się nie udało. Sczeźli, podobnie jak i sam ruch. Ci najbardziej otumanieni i zagubieni żywili się w końcu na śmietnikach, wśród szczurów, zostając dosłownie i metaforycznie na śmietniku historii.
Patrzymy w lewo, patrzymy w prawo. Kwiatów we włosy nie wpinamy. Nie czuje się niczego, co by przypominało frenetyczny czas w aurze peace and love. Słowem nuda. Choć trzeba przyznać, malownicza. Domki pastelowe, wiktoriańskie w charakterze, ulice zatem kolorowe, wspinają się na kolejne zbocza, by zbiec ku wodom słynnej San Francisco Bay. Podobno tylko w dzielnicy Castro i w Mission można poczuć jeszcze atmosferę tamtych czasów, nie mniej wyczuwam, że to i tak wydmuszki, aspirujące do nostalgii za utraconym rajem.
Nie chodzi mi o drwiny. Dla mnie, studenta, liczyły się wtedy dwa ośrodki na tej planecie: San Francisco i Katmandu. Obiecywały świat odmienny, poniekąd marzenny, radykalnie różny od dławiącej nas „komuny” (ha, oni budowali komuny, a my chcieliśmy się wyrwać z naszej „komuny”). Wszystko tam zdawało się cudne, wyzwoleńcze, a do tego przyjemności ciała i duszy na wyciągnięcie ręki, odjazdy w inne wymiary… nas samych. Jimi Hendrix w ultrakolorowych szatkach i Janis Joplin zastygła w okrzyku, patrzyli na mnie – nie z murali w San Francisco wprawdzie, lecz z afiszów w moim pokoju u rodziców.
Nie rozumieliśmy wprawdzie buntu bogatej zachodniej młodzieży przeciw „wyścigowi szczurów” i przeciw nadmiernej konsumpcji (???, śmiech na peerelowskej sali), unosiła nas za to ich muzyka, barwne stroje, radość życia odartego z chciwości i nienawiści. Czarującą zdawała się nam ich nadzieja pełni życia (nirwana!, cokolwiek miało to wtedy dla nas znaczyć), niedostępna w zgrzebnym, chmurnym i obleśnym PRL-u.
Opuszczamy świat starej ułudy. Na wzgórza zatem. Idziemy popatrzeć na cudo Zatoki San Francisco z Coit Tower na Telegraph Hill. W dole wielka kolorowa wieś (takie wrażenie), podchodząca na wzgórza, biegnąca ku Zatoce, oblana wodami trzech akwenów, spięta z sąsiednimi wyspami słynnymi mostami, wśród których króluje, rzecz jasna, czerwony Golden Gate. Pastelowe wiktoriańskie domki, te słynne zwane Painted Ladies, nadają ton, nawet jeśli nieopodal, co świetnie widać ze wzgórza, pyszni się zgrabnymi wieżowcami Financial District, z klasycznym i urodziwym Transamerica Pyramid na czele. Kompozycja całości Zatoki wzorowa.
Schodzimy stromą ulicą. Kobieta o azjatyckim wyglądzie pcha wózek w górę, ktoś maluje zewnętrzne schody prowadzące do mieszkania na pierwszym piętrze. Przejechał autobus szkolny, w oddali zawyła syrena policyjna. Podjeżdża cudownej urody czerwony wóz strażacki, okazuje się, że tu ich garaż. Ulice puste, ruch aut niewielki. Domy przytulone ściśle do siebie, ceny kupna i wynajmu od dawna niewyobrażalne. Stać na nie ponoć już tylko bogatych Chińczyków, traktujących je jako lokaty. Pytamy siebie, mieszka tu kto? Wrażenie małomiasteczkowości w wielkim przecież mieście.
Szokująca zmiana po przejściu paru ulic. Jesteśmy w Chinatown. Cały wigor i jazgot świata ześrodkował się w tym kłębowisku. Jesteśmy z nagła na innej planecie. Zażywne starsze Chinki rozpychają się łokciami nie bacząc na nikogo, brutalnie torują sobie drogę do kolejnych straganów. Ruch pieszy wylewa się na jezdnię, mimo że sporo na drodze autobusów. Idziemy zatłoczonymi chodnikami, z których wchodzi się do sklepów z suszcem rybnym, dziwnymi stworami morskimi w szklanych zbiornikach, ptactwem poćwiartowanym i wiszącym w witrynach. Co krok garkuchnie, których nie uświadczysz w innych częściach miasta. I stosowne do sytuacji zapachy. Nie sposób nie spożyć tu lunchu. I wszystko się potwierdza. Pyszności. Sporo tu też sklepów z badziewiem, znanym gdzie indziej jako „chińszczyzna”. Tym bardziej zdumiewa elegancki sklep z japońskimi kimono…
Schodząc z Chinatown ku downtown niemal w niezauważony sposób znów lądujemy w innym świecie. Po chwili przechadzamy się w cieniu słynnych wieżowców. Zamiast warzywniaków i sklepów „z wszystkim, co potrzebne na dzisiaj”, zaglądamy do sklepów sieci Walgreeens Pharmacy, mylących nieco przybysza swą nazwą, bo w nich i jadło, głównie gotowce w kompaktowych opakowaniach. Mijamy liczne butiki ze zdrową żywnością, smart drinkami, strojami do fitness, kafejami Sturbacksa. Tu też sporo autobusów, ale jeszcze więcej taksówek. Jakże inne tu wszystko niż w „pastelowej wsi” okalającej wzgórza obrosłe wiktoriańskimi domami, jakże różne od tego, co zastaliśmy w chińskiej dzielnicy.
Jesteśmy zatem w nowoczesnym śródmieściu. Co nie znaczy, że wchodząc w przecznicę, nie potkniemy się o wystające nogi licznie zalegających tu bezdomnych. Albo, że nie natkniemy się na jeden z wielu w tym mieście festynów wielkich firm. Dziś akurat widzimy tylko demonstrantów, przed urzędem pracy wykrzykujących hasło: „One job!”. Wieczorem oglądniemy w dzienniku lokalnej TV, że byli w mieście dziś i Obama i Trump. Większą uwagę przyciągają jednak efektownie prezentowane, skrupulatne analizy korków samochodowych, które są przekleństwem mieszkańców Zatoki.
Schodzimy Columbus Avenue, ku słynnemu nabrzeżu na wysokości Fisherman’s Wharf i Pier 39, by lepiej zobaczyć Financial District z imponującą, właśnie finalizowaną, leżącą nieopodal, spiralną wieżą mieszkalną: Mira Tower. To nowa królowa wśród drapaczy chmur. Rezygnujemy z rejsu stateczkiem do turystycznego dziś Alcatraz, nie pójdziemy też za tłumem turystów na słynną z wielu filmów sensacyjnych, wijącą się zygzakiem, Lombard Street. Cable cars, fantastyczne tramwaje linowe, same nam odpadły, akurat są w konserwacji. Ich trasę zaznaczają czerwone pasy na jezdniach.
Pokonując kolejne kilometry nadbrzeżną promenadą widzimy, że San Francisco dzisiaj to zupełnie „inna bajka” niż ta, która zaległa w naszych głowach w latach 60 tych. Trudno uwierzyć, że, założona przez Hiszpan w 1776 roku, stacja misyjna św. Franciszka z Asyżu jeszcze w połowie XIX wieku była niewielką osadą. Gorączka złota przyciągnęła rzesze poszukiwaczy. Miasto się rozrosło, lecz zniszczyły je trzęsienie ziemi i wielki pożar 1906 roku. Odbudowane w wiktoriańskim stylu, stawało się ważnym portem i węzłem handlowym, aż wreszcie, już w naszych czasach, zasłynęło ruchem hippiesowskim i alternatywnymi sposobami życia.
Dziś jest to inne miasto, metropolia, światowe centrum innowacji, nie mniej słynny song Scotta McKenzie jest sygnaturą lokalnej stacji TV.
Żeby zrozumieć współczesne San Francisco trzeba podążyć autostradą za miasto, objechać Zatokę, jako że dopiero we współczesnym urbanistycznym pasie wokół wód akwenu poznać można siłę marki San Francisco. Tej, która stale się umacnia od czasu wynalazku komputerów i technik internetowych, Albo, czemu nie, pojechać lokalnym Caltrain (by nie wpakować się w korki), w stronę Sant Jose, do Cupertino (słynna siedziba Apple), do pobliskiego Mountain View (siedziba Google), do Menlo Park (siedziba Facebooka), do Palo Alto, do campusa Stanford University. Nadal jest tam pogoda dla twórców idei nowego i jeszcze nowszego świata. Pas Zatoki jest gospodarczym sercem Kalifornii, ta zaś mieści się w czołówce najbogatszych potęg gospodarczych świata.
Nawet jeśli dzisiejsze San Francisco nie jest już „tym” – czy raczej „tamtym” – San Francisco, przechowam w moim albumie pamięci zapamiętane obrazy „wielkiej pastelowej wsi” z przynależnymi jej kwiatami. Nostalgia moja nie odwraca się jednak od tego, czym to miasto jest dzisiaj. A jest nadal świetne.
Zygmunt Barczyk
Wspanialy, barwny reportaz!
Olbrzymia trasa spacerkiem, pieszo !?!
Wspanialy wyczyn (nawet jesli czesto z gorki, z gorki).
Dzieki wielkie autorowi oraz redakcji.
I do tego jeszcze doskonale, profesionalne zdjecia.
Bravo, bravissimo!
– Tadzio