KATARZYNA GRUBEROWA: Bolszaja Jerba – Polski Dom Dziecka (8)

Rozpoczął się kolejny etap mojej wędrówki po Krasnojarskim Kraju. Po odebraniu mi prawa pobytu w Krasnojarsku pojechałam do Bolszoj Jerby, wsi leżącej w Bagradzkim rejonie w Chakaskim Autonomicznym Obwodzie, na południu Krasnojarskiego Kraju. Stamtąd do Mongolii ”już tylko” ca 500 km! Rozpoczęłam pracę w polskim domu dziecka, jako opiekunka i nauczycielka w tamtejszej polskiej szkole.

Była tam duża grupa Polaków – deportowanych z Suwalszczyzny, głównie kobiety z dziećmi. W domu sierot było około 40 dzieci w wieku od 3-4 lat do 14-15. Wszystkie, okrągłe sieroty, zostały zebrane w okresie działalności Delegatury ze środkowej części Kraju Krasnojarskiego. Kierowniczką domu była jedna z zesłanych, bardzo energiczna pani Karpowa, cały personel był polski. Dzieci uczyły się w polskiej szkole – były dwie nauczycielki Zosia Łyżnikówna i ja. Podręczników oczywiście nie miałyśmy, brakowało też zeszytów, papieru i niezbędnych pomocy naukowych więc improwizowałyśmy, jak mogłyśmy. Dzieci były dobre, posłuszne, chętnie uczyły się. Były nieźle, jak na wojenne czasy, karmione i odziane. Oprócz przydziałów żywności od władz radzieckich nadal funkcjonowała pomoc z byłej Delegatury i nowopowstałego w 1943 roku Związku Patriotów Polskich. Starsze dzieci pomagały w pracach porządkowych i w kuchni. Niektóre miały oczywiście problemy psychiczne po przejściach na zesłaniu, śmierci rodziców itp. Jeden z chłopaków moczył się co noc i były z tym ogromne kłopoty, zwłaszcza w zimie – wszystkie dzieci spały w jednej dużej sali na pryczach-łóżkach z siennikami ze słomy.

Mam zdjęcie dzieci z Bożonarodzenowych jasełek zorganizowanych na gwiazdkę, a także zdjęcie grupy opiekunów. Po jakimś czasie dom dziecka otrzymał rosyjską kierowniczkę, a Polka, pani Karpowa, była jej zastępczynią, ale jeśli dobrze pamiętam nic właściwie nie zmieniło się. W 1945 r., kiedy mnie już nie było w Jerbie, cały dom dziecka wraz z personelem został ewakuowany do Polski. Słyszałam, że był bardzo smutny incydent – mianowicie wśród dzieci polskich było jedno rodzeństwo niemieckie, chłopak i dziewczynka w wieku 10-12 lat, prawdopodobnie dzieci Niemców zesłanych na Syberię w 1941 r. z republiki Powołża. Dzieci te mówiły dobrze po polsku i nie miały żadnych problemów w domu dziecka. Miejscowe władze zdecydowały, że ta dwójka dzieci nie wyjedzie do Polski. Bardzo to wszystkie dzieci przeżyły, gdyż przez te kilka lat zdążyły się zżyć, zaprzyjaźnić. Przeniesiono je do rosyjskiego domu dziecka.

Parę słów o przyrodzie Chakaskiego obwodu i o jego mieszkańcach. To kraj stepowy, górzysty, rzadko zamieszkały, bardzo piękny, zwłaszcza wiosną, latem, jesienią. Zamieszkują go Chakasi, ludność mongolskiego pochodzenia, drobni, sympatyczni, gościnni. Mają małe domy, bardzo czysto utrzymane, z masą naczyń miedzianych na półkach. Mieszka tam też oczywiście dużo Rosjan. Były to tereny, na które za carskich czasów zsyłano niepokornych. Tutaj gdzieś przebywał na zesłaniu późniejszy Marszałek Polski Józef Piłsudski. W naszej Bolszoj Jerbie mieszkali głównie Rosjanie. Opowiem drobne, charakterystyczne wydarzenie: pewnego ciepłego wiosennego dnia poszłyśmy z Zośką Łyżnikówną w step i głośno śpiewałyśmy polskie i rosyjskie piosenki na dwa głosy, nie zdając sobie sprawy, że nasz śpiew dociera do wsi. Po powrocie do domu zastałyśmy na schodach naszego domku wiadro kartofli i misę kiszonej kapusty. To był wtedy skarb, była wiosna, przednówek! Kto te skarby postawił, nie wiemy, ponoć słyszano we wsi nasze śpiewanie i to była nagroda. Bardzo charakterystyczny gest! Ludzie tam w ogóle byli bardzo życzliwi dla nas, pomagali jak mogli, choć i im nie przelewało się. W ogóle wszędzie tam była duża bieda, brak było wszystkiego – i jedzenia i najniezbędniejszych innych rzeczy. Na obuwie dostawało się od czasu do czasu kartki, podobnie na jakiś kawałek materiału. Wszystko trzeba było zdobywać legalnymi a często też nielegalnymi sposobami. Kołchoźnicy mieli ogródki przydomowe i to ich ratowało. Mieszkałyśmy z Zosią w małym domku o jednej izbie, ogrzewanym ”kozą”, miałyśmy mały ogród, gdzie na wiosnę zasadziłyśmy kartofle, to był ważny składnik naszego pożywienia. Z mąki, którą otrzymywałyśmy na nauczycielski ”pajok”, przydział, robiłyśmy sos, polewałyśmy nim kartofle – świetnie smakowało!

Po zerwaniu umowy między rządami sowieckim i polskim znów stało się problemem nasze polskie obywatelstwo. Odbyła się wielka akcja nadawania nam ponownie obywatelstwa sowieckiego i odbieranie zaświadczeń Delegatury o naszym polskim obywatelstwie. Była to ogromnie bolesna sprawa. Dziś wiadomo, że w wielu miejscowościach byli ludzie, którzy odmawiali przyjęcia sowieckiego paszportu – aresztowani, dostawali wyrok trzech lat obozu. W naszej miejscowości odbyło się to tak: do urzędu bezpieczeństwa, odległego o 25 km. wzywano kolejno po kilka osób. Jechało się przypadkowymi ciężarówkami, żadnej stałej komunikacji tam też oczywiście wtedy nie było. Tego samego dnia wracały kobiety z paszportami. Nikt nie stawiał oporu. I trwało to około tygodnia. Mnie i Zośkę wezwano jako ostatnie. Pewnie podejrzewano, że możemy odmówić i w ten sposób wpłynąć na pozostałych. Pojechałyśmy pełne niepokoju. Początkowo odmawiałam przyjęcia paszportu, twierdząc, że chcę wrócić do Polski. Rozmowa z bezpieczniakiem, dość zresztą spokojna, bez gróźb, trwała całą noc. Wreszcie powiedział mi: ”ty głupia, taka młoda, chcesz iść do obozu na trzy lata? Skończy się ta wojna i wrócisz do tej swojej Polski!”. Tak powiedział dosłownie! I nad ranem złamałam się, wziełam paszport, ona też, i następnego dnia wróciłyśmy obie do Jerby. Przypomnieć tu chcę, że jedna osoba z naszej trójki, której nie aresztowano w 1942 r. po zerwaniu umowy polsko-radzieckiej – Wł. Wojtowicz – nie przyjął sowieckiego paszportu i poszedł siedzieć, przy tym na dłużej niż trzy lata. Podobno wrócił do Polski dopiero w 1956 r.

ZNÓW KRASNOJARSK I ZWIĄZEK PATRIOTÓW POLSKICH

Tymczasem w Moskwie działy się dzieje. Ambasada polska została zlikwidowana, wojsko gen. Andersa wyjechało do Persji, a z nim sporo rodzin, a nawet niektóre polskie domy dziecka. Z inicjatywy polskich komunistów znajdujących się w Moskwie i Wandy Wasilewskiej powstał Związek Patriotów Polskich. Wanda Wasilewska to znana przed wojną pisarka ze Lwowa, w 1939 r. wybrana na delegata do Rady Najwyższej ZSSR. Powstawało nowe wojsko polskie – dywizja im. Tadeusza Kościuszki. Do wojska mobilizowano Polaków z całego terenu ZSRR. Robiły to miejscowe władze wojskowe. Zmobilizowany został mój młodszy brat, Tadeusz, który mieszkał z Mamą w Kozulce. Pojechałam do Aczyńska, by go pożegnać, był już wtedy w transporcie, który miał wyruszyć lada dzień. Wszyscy chłopcy byli entuzjastyczni, cieszyli się, że wezmą udział w wyzwoleniu Polski.

Zabrałam wtedy Mamę z Kozulki do siebie do Bolszoj Jerby. Zostałyśmy już tylko dwie i uważałam, że powinnyśmy być razem. Również kilka osób z naszego domu dziecka zmobilizowano do wojska, m.in. Zosię Łyżnik.. Otrzymałam również i ja wezwanie, ale rosyjska kierowniczka wyreklamowała mnie, argumentując u władz, że w domu dziecka potrzebna jest przynajmniej jedna nauczycielka w szkole i kwalifikowana wychowawczyni w domu dziecka. Zostałam więc w mojej wsi i nadal pracowałam. Od Tadzika otrzymywałyśmy listy z drogi na front, pisał, że coraz więcej spotykają zmobilizowanych do wojska. 14 listów zachowało się, miał je na przechowaniu po śmierci Mamy Witek. Listy Tadzika są częścią tego zbioru naszych wspomnień. Przeczytajcie je koniecznie, są wzruszające. Natomiast od Witka w dalszym ciągu żadnych wiadomości nie miałyśmy. Kilka miesięcy później żołnierze Dywizji Kościuszkowskiej ruszyli na front. Walczyli pod Lenino. To była straszna bitwa. Zginęła w niej jedna trzecia żołnierzy, głównie młodych chłopców. Nie byli dostatecznie przygotowani, źle uzbrojeni. Z niepokojem czekałyśmy na wiadomości od Tadzika. Wreszcie przyszła mała kartka urzędowa z wiadomością, że zaginął bez wieści w walce pod wsią Trigubowa. Przez przeszło dwa miesiące trzymałam tę wiadomość w tajemnicy przed Mamą. Ale wreszcie zaczęła się domyślać złej wieści, bo listy nadal nie nadchodziły, więc jej pokazałam tę kartkę. Płakałyśmy obie przez wiele dni. Później wróciło z frontu paru okaleczonych chłopców. Opowiadali o tej bitwie straszne rzeczy. Tadzik był podobno w minomiotach i tam było, mówili, najwięcej ofiar, a i śladu po nich prawie nie zostawało.

Po zmianach, jakie nastąpiły w Polsce po 1989 r., wielokrotnie słyszało się w radio, telewizji czy na publicznych spotkaniach, wiele nieprzychylnych informacji o Armii Kościuszkowskiej. Np. kiedyś konsul polski w Sztokholmie na akademii z okazji rocznicy Powstania Warszawskiego kilkakrotnie w przemówieniu użył lekceważącego zwrotu ”tak zwana armia ludowa”. Kiedy go zapytałam dlaczego – nie miał odpowiedzi, a kiedy mu wyjaśniłam, że taki zwrot jest, co najmniej, nie na miejscu – zaczął przepraszać. Przy okazji powiedziałam mu, że dwaj moi bracia byli w dwóch różnych armiach polskich – w różnych okresach obaj w niewłaściwych z punktu widzenia aktualnej sytuacji politycznej. Witek w okresie PRL-u – bo był w Armii Andersa, a Tadzik w Armii Kościuszkowskiej – niewłaściwej w okresie obecnym, bo organizowanej przez komunistów. A przecież wiadomo dobrze z jakich ludzi składała się Armia Kościuszkowska – z ludzi wywiezionych przez sowietów, którzy kilka lat spędzili w obozach lub na zesłaniu w bardzo ciężkich warunkach. Było wśród nich bardzo wielu chłopów z tzw. Zachodniej Ukrainy czy Zachodniej Białorusi. Kiedyś w audycji w TVP, poświęconej Armii Kościuszkowskiej, usłyszałam nawet twierdzenie, że ci, którzy zginęli bez wieści w bitwie pod Lenino – to dezerterzy, którzy opuścili wojsko z zamiarem szybkiego dostania się do swoich rodzinnych stron, bo byli już blisko! Jak można obrażać tych, co zgineli w tej strasznej bitwie, nawet jeśli są jakieś dane, że były wypadki dezercji, w co raczej jest mi trudno uwierzyć. Twierdzenie było oparte na jakichś rosyjskich dokumentach.

Znów Krasnojarsk i Związek Patriotów Polskich

Kolejny etap mojej syberyjskiej wędrówki. Otrzymałam wiadomość z Krasnojarska od Ireny Czyżewskiej, że mam przyjechać do pracy w zarządzie krajowym Związku Patriotów Polskich. Pisała, że był w Krasnojarsku przedstawiciel ZPP, dr Drobner, znany przed wojną w Krakowie działacz socjalistyczny, powołał do życia ZPP na kraj Krasnojarski, załatwił formalności urzędowe (zgodę władz). Więc pojechałam, zabrałam oczywiście Mamę ze sobą. Nie mogłam jej zostawić samej w dalekiej Jerbie, odległej od Krasnojarska chyba o tysiąc kilometrów. Mama, choć wtedy miała dopiero 44 lata, wydawała mi się już stara i niesamodzielna. Zamieszkałyśmy w wynajętym pokoju u Rosjan. Odnosili się do nas życzliwie. W ogóle muszę powiedzieć, że stosunek zwykłych Rosjan do nas, i jeszcze jako zesłanych, i już kiedy zostaliśmy wolni, był na ogół życzliwy, a niekiedy nawet bardzo serdeczny. Współczuli nam, a jeśli tego wymagały okoliczności, to i pomagali. Darzyli nas na ogół zaufaniem. Nasze warunki mieszkaniowe w Krasnojarsku byly bardzo prymitywne. Kanalizacji i wody w domu nie było. Był to stary drewniany dom, chyba jeszcze przedrewolucyjny. Po wodę chodziło się do odległej o jakieś 300 m. pompy ulicznej. Zimą, zanim wróciłam do domu, woda w wiadrach już była zamarznięta. Mrozy wtedy dochodziły do minus 50 stopni. Po drzewo na opał trzeba było jeździć saniami do odległego lasu. Wyrąbywało się brzozowe niezbyt stare drzewa i w lesie na miejscu piłowało je się na krótsze polana. Resztę pracy robiło się już po powrocie do domu. Takie nawet mocno surowe brzozy świetnie się w piecu paliły. Nie była to praca łatwa, ale byłam młoda i dość silna, dawałam rady. Miałam też teraz odpowiednią odzież, a zwłaszcza obuwie – wojłokowe walonki, które świetnie chroniły przed mrozem. Przy podobnym mrozie w pierwszym roku pobytu na Syberii chodziłam w letnich półbucikach, bo innych nie miałam.

Po przyjeździe do Krasnojarska natychmiast rozpoczełam pracę w ZPP. Przewodniczacą była Irena, ale bardzo szybko została wezwana do pracy w Moskwie, w Zarządzie Głównym ZPP. Wyjechała wraz ze swoją mamą, przemiłą p.Turską, obie pochodziły z Baranowicz, mąż Ireny był oficerem, już po powrocie do Polski dowiedziała się że zginął w Katyniu. Spotkałam się z Ireną w Moskwie w drodze do Saratowa, a potem już w Polsce. Osiadła na Dolnym Śląsku i wyszła tam powtórnie zamąż. Przewodniczącym Zarząd Główny mianował starego działacza ludowego p. J. Ziemskiego. Ja dostałam funkcję sekretarza odpowiedzialnego. Zatrudniliśmy kilka osób z terenu, m.in. ispektorem do spraw szkół i polskich domów dziecka została Janka Kwintówna. Władze radzieckie dały nieduży lokal do dyspozycji ZPP. Powołały też specjalny urząd ”Uprosobtorg” (zarząd do spraw handlu specjalnego). To zresztą nie był handel w ścisłym tego słowa znaczeniu, raczej rozdział wśród Polakow napływających w dalszym ciągu darów UNRRA. W urzędzie tym pracowali oczywiście Rosjanie.

Do zadań Zarządu ZPP należało roztaczanie opieki nad Polakami mieszkającymi w Krasnojarskim Kraju. Dla wielu terenów tego kraju na północ od Krasnojarska jedyną drogą transportu była rzeka Jenisiej i jej dopływy, zamarzające zimą na długie miesiące. Południowa część kraju miała połączenie kolejowe, odchodzącą od kolei transyberyjskiej w Aczyńsku linią do Minusińska, daleko na południu Kraju. Mieliśmy odszukiwać i rejestrować Polaków zamieszkujących Krasnojarski Kraj. Chodziło o dostarczanie im darów z pomocy UNRA, a także z myślą o przyszłej już planowanej repatriacji do kraju, opiekować się nadal trzema domami dziecka i szkołami, nawiązywać kontakty z terenowymi kołami ZPP, współpracować przy rozdziale pomocy.

Przez pewien czas po decyzji o organizowaniu polskiej dywizji im. Tadeusza Kościuszki, ponownie zaczęto wypuszczać Polaków z obozów, tych, którym nie udało się wyjść z obozu wcześniej lub których nie wypuszczono w latach 1941-42. Przejeżdżali przez Krasnojarsk, wielu z nich zatrzymywało się tu i zgłaszało po pomoc do ZPP. Oni, podobnie jak ci wcześniej wypuszczani, byli w strasznym stanie, ubrani w łachmany, a była to zima, głodni, często chorzy. Mogliśmy udzielić im pomocy w odzieży, jedzeniu, w niektórych wypadkach umieszczaliśmy w szpitalu, kiedy to było skrajnie niezbędne (sprawa nie była łatwa). Nie mieliśmy natomiast środków na pomoc pieniężną, a tego też potrzebowali. Wszyscy kierowali się na zachód i południe do armii polskiej lub w cieplejsze strony. Czekała ich długa i ciężka droga. Niewątpliwie wielu z nich nie dotarło do celu. To były najtrudniejsze momenty w mojej ówczesnej działalności. Do dziś pamiętam szczegóły, twarze niektórych z tych ludzi i naszą bardzo często bezsilność.

Związek Patriotów Polskich był dosyć oryginalną organizacją (dziś to tak widzę, wtedy nie zastanawiałam się nad tym). Nie wstępowało się do niego, nie składało żadnej deklaracji, nie płaciło składek. Po prostu Polacy zamieszkujący jakiś teren (miasto, wieś itp) traktowani byli jako polski związek. Nikt ich o zdanie nie pytał. Dziś w kraju wiele się mówi, że to była nielegalna organizacja, bo nie była akceptowana przez rząd polski w Londynie, o złej politycznej roli tej organizacji w losach Polski, o tym, że dążyła do stworzenia Polski zależnej od ZSRR, uległej mu, rządzonej niedemokratycznie tylko przez komunistów, podporządkowanych woli komunistów sowieckich i interesom ZSRR. Krytyka ta jest słuszna, ale dotyczy przede wszystkim polityki prowadzonej przez władze ZPP w Moskwie. Natomiast na bezkresnych terenach Rosji czy Azji, tysiące kilometrów od Moskwy, o wielkiej polityce nie było zupełnie mowy. Mówiliśmy ludziom o szybkim zwycięskim końcu wojny, o rozgromieniu faszystów i o powstaniu Polski wolnej, niepodległej i sprawiedliwej. Staraliśmy się taką nadzieję, w którą sama też głęboko wierzyłam, przekazywać ludziom zmęczonym ciężką pracą i bardzo ciężkimi warunkami życia. Mówiliśmy o potrzebie cierpliwości i o rychłym powrocie do kraju. Myślę, że o tym nie należy zapominać.

Do moich zadań, jako sekretarza, należały sprawy administracyjne i organizacyjne. Dużo trzeba było jeździć do odległych miejscowości, a jak już wspominałam jakiejś stałej komunikacji między odległymi osiedlami nie było. Środkiem Krasnojarskiego kraju z zachodu na wschód szła kolej transyberyjska, a od niej z Aczyńska do Minusińska odnoga tej kolei, i to wszystko. Regularnych linii autobusowych nie było. Na północ płynęło się latem statkami, w zimie łączności w zasadzie nie było, chyba końmi, ale to setki i tysiące kilometrów, np.do położonego nad Morzem Północnym Norylska, bo i tam byli Polacy. Liczyć trzeba było na przypadkowe ciężarówki, napędzane drzewem, ropy czy benzyny prawie wtedy na tyłach nie było, albo na tzw. podwody, furmanki.

Odwiedzani Polacy przyjmowali mnie bardzo życzliwie. M.in starali się urządzić jak nawygodniejszy nocleg. Raz, by uniknąć pluskiew, które były okropną plagą zawsze i wszędzie, położono mnie na stole, bo tam rzekomo pluskwy mnie nie dosięgną. Jakież było moje przerażenie, gdy w nocy posypał się na mnie z góry grad właśnie pluskiew, zwabionych nową krwią. O spaniu już nie było mowy, choć muszę przyznać, że na ogół z pluskwami byłam już oswojona, ale te okazały się szczególnie kąśliwe. Piszę o takich głupstwach, ale to mi właśnie w tej chwili przyszło na pamięć. Na początku 1944 r. rząd radziecki, chcąc wykazać swój pozytywny stosunek do sprawy polskiej, przyznał Polakom tzw. stalinskij pajok, przydział mąki, soli, cukru i mydła dla każdej rodziny. Nie były to ilości wielkie, ale w ówczesnych warunkach najmniejsza ilość dodatkowej żywności była skarbem. Do pracowników i działaczy ZPP należało dopilnowanie, by każda rodzina swój przydział otrzymała. Rozdziału dokonywały miejscowe władze.

Pewnego razu (nie pamiętam dokładnie daty) otrzymałam polecenie Zarządu, by wyjechać do Irkucka położonego na wschód od Krasnojarska nad jeziorem Bajkał i zorganizować tam ZPP. Miał jechać ze mną p. Goldman mieszkający z rodziną w Kańsku (w kańskim obwodzie, bardzo trudnym pod względem klimatycznym, było wiele obozów, w jednym z nich siedział podobno Rokossowski, marszłek sowiecki a potem i polski!). Pojechałam do p. Goldmana, omówiliśmy szczegóły podróży i wróciłam do Krasnojarska, by załatwić formalności – przepustkę, zezwolenie władz radzieckich. Zwróciłam się w tej sprawie do wiceprzewodniczącego Krajowej Rady, z którym kilkakrotnie wcześniej rozmawiałam w sprawach polskich. Jakież było moje zdziwienie, kiedy odmówiono wydania zezwolenia dla p. Goldmana. Wice przewodniczący, a więc wysoki rangą urzędnik, powiedział dosłownie ”jakiż z niego patriota polski, przecież to jest Żyd!”. No i do Irkucka nie pojechałam, a byłam i tego miasta, a szczeglnie jeziora Bajkał bardzo ciekawa. Niejednokrotnie spotykałam się w ZSRR z antysemityzmem, choć w teorii głosi się tam równość wszystkich obywateli, niezależnie od narodowości!

Wiosną 1944 r. Zarząd Główny zorganizował przesiedlenie Polaków z najodleglejszych i najtrudniejszych rejonów Północy na zachodnie tereny nad Wołgą i na już wyzwolone obszary Ukrainy. Wyjechali wtedy Polacy z Bodajbo i Jakucji (kopalnie złota, najdalsze i najzimniejsze tereny), a także z naszego kraju z Kańska, gdzie jak już wspomniałam było dużo obozów i bardzo trudne warunki, z Kazaczyńska na dość dalekiej północy położonego nad Jenisiejem, z Kozulki i z innych terenów. Była to wielka sprawa, ratunek dla bardzo wielu, wielu ludzi, gdyż sytuacja materialna stawała nię coraz trudniejsza.

Katarzyna Gruber

cdn

Foto: Personel polskiego domu dziecka i szkoły. Od lewej: pani Karpowa, kierowniczka a w środku ja

 

Lämna ett svar