Gdy poznałem moją przyszłą żonę, niemal 50 lat temu, ulegała ona wówczas zgubnemu nałogowi palenia papierosów. Sam paliłem wówczas – jak i zawsze – mało, ale pod jej wpływem zacząłem palić więcej. I tak sobie zgodnie popalaliśmy jakiś czas, aż wreszcie – po przejściu jakiegoś niegroźnego przeziębienia – Zosię nagle odrzuciło od nikotyny. Tak skutecznie, że już nigdy do nałogu nie wróciła, pozostawiając mnie na jego pastwę, sama zaś stała się zdecydowaną palenia przeciwniczką.
w ogóle uosabiała t.zw. zdrowy tryb życia: mało alkoholu, jedzenie niezbyt tłuste, raczej ryba niż mięso (ja zaś wręcz odwrotnie, choć rybę też lubię), częste i długie spacery, najlepiej z kijkami, bo to wzmacnia mięśnie rąk, ramion i barków, piesze wyprawy po zakupy do jakiejś taniej galerii na peryferiach.
Broniłem się przed tym wszystkim jak mogłem, będąc – jakby nie było – wielokrotnym maratończykiem, uprawiając od wczesnej młodości turystykę górską (później razem z Zosią), trenując niegdyś kilka lat chód sportowy. W sumie uznałem, że mam dobrą kondycję, niemal wrodzoną i żaden trening spacerowy nie jest mi potrzebny. Po wielu naleganiach i ostrzeżeniach poszedłem na kompromis, pokonując 10-minutowy odcinek z domu do przystanku metra z reguły pieszo, miast autobusem, który jadąc okrężną trasą zużywał nań te same 10 minut. Niekiedy też szliśmy razem po zakupy w odległym uniwermagu.
Czy to wszystko ocaliło mnie przed zawałem, podwyższonym ciśnieniem i poziomem cholesterolu? Nie wiem. Paliłem nadal mało, raczej okazjonalnie, towarzysko, gdy spotykałem mniej czy bardziej nałogowych palaczy. Alkoholu też nie unikałem – poza domem – a w domu wychylaliśmy niekiedy wspólnie jednego sznapsa pod śledzika lub co najwyżej do spółki butelkę wina do obiadu. Odwiedzający nas niekiedy syn – wraz z własną rodziną – napewno nie stroniący od alkoholu czy nikotyny w gronie rówieśników, tu stroił się w szaty absolutysty, zadawalając się wodą sodową, czy jakimś sokiem.
W sumie zdrowie nadal mi dopisywało, natomiast zdrowie Zosi zaczęło się stopniowo pogarszać. Najpoważniejsza była polineuropatia, oznaczająca zakłócenie sygnałów z mózgu do kończyn, głównie nóg, posuwając się – na szczęście powoli – od stóp w górę. Tej samej chorobie ulegała jedna z sąsiadek i w jej wypadku przebieg był szybszy, zmierzający do osłabionej motoryki i wymagający różnych narzędzi pomocniczych – balkonik, fotel na kółkach. Zosia nadal spacerowała z pomocą kijków i ujawniała dobrą formę i sprawność fizyczną – i w domu i na wyjazdach urlopowych w jakichś niskich górach. W końcu była niegdyś razem ze mną zdobywczynią afrykańskich szczytów w masywach Mt. Kenya i Kilimandżaro.
Aż przed rokiem przyszedł ostateczny cios na mózg, zrazu mylnie zdiagnozowany jako niegroźny i skłonny do wycofania się udar (stroke), mylnie, bo miał łudząco podobne objawy, wspólne kilku różnym, także bardzo groźnym chorobom. Niezależnie od polineuropatii, gwałtownemu przyśpieszeniu uległa też dezintegracja motoryczności – obok zakłóceń mowy. Ta choroba, w końcu zdiagnozowana jako Cerebral Limphom, rzadko występująca, szczególnie rzadko, bo w tym wypadku ograniczona do krwi w mózgu, stąd trudności w diagnozie, okazała się nieuleczalna. Ale i tak była dość humanitarna. Nie powodowała bólów, ograniczała się do pewnej narastającej niewygody, rozwijała się powoli, stopniowo wyłączając kolejne funkcje życiowe, a nawet przyniosła poprawę w innych, wcześniej występujących kłopotach jak np. bezsenność. Koniec był jednak nienikniony.
Jeśli się jednak zastanowić nad faktem, kto z nas prowadził zdrowszy tryb życia, to uderzająca jest ironia losu, gdy ja nadal cieszę się dobrym zdrowiem, choć poza tym niewiele mam powodów do radości.
Każda utrata jest relatywna, zaś w cyfrach bezwzględnych można ją rozpatrywać tylko indywidualnie. Spotykamy się często ze zgonem osób nieco lub sporo młodszych. Każdy jest tragedią dla najbliższych. Patrząc zaś z boku, trzeba dziękować Bogu (?), opatrzności (?), że pozwolił(a) dożyć w jakiej takiej formie do 80-ki.
Widziałem jakiś czas temu dokument o duńskim pisarzu Jakobie Ejersbo, który zmarł na raka w roku 2008 w wieku 40 lat. Mieszkał przez szereg lat w Tanzanii, ale nigdy nie podjął próby wejścia na Kilimandżaro. Przed śmiercią poprosił paru przyjaciół o rozsypanie jego prochów ze szczytu Kibo. Jednemu z nich się to udało. Nie sądzę by Zosia, zdobywczyni Kilimandżaro (z czego niekiedy bywała dumna), nawet gdyby była świadoma swego rychłego odejścia (czego jej oszczędzono), zgłosiła taki sam dezyderat.
Aleksander Kwiatkowski