Polski Kodeks Honorowy Władysława Boziewicza ukazał się po raz pierwszy we wrześniu 1919 roku. Krakowianin (boć książeczka wydana w grodzie Kraka) prorokował w przedmowie: Można śmiało zaryzykować twierdzenie, że tak długo, pokąd prawna kultura naszych społeczeństw karać będzie czynną zniewagą gentelmena 24-godzinnym aresztem, zamienionym na 10 złotych grzywny – tak długo istnieć będzie ten rodzaj współrzędnego sądownictwa honorowego, uzużełniającego państwowy wymiar sprawiedliwości. A zdaje się, że jeszcze czas długi.
Autor pełen prawniczego zapału sformułował przeto aż 404 artykuły obowiązujące w owej rozprawie ”pomocniczej”. Lektura to wielce pouczająca, a także zabawna.
Boziewicz przypomina, iż osobami honorowymi (z angielskiego gentelmenami) nazywamy – z wykluczeniem osób duchownych – te osoby płci męskiej, które z powodu wykształcenia, inteligencji osobistej, stanowiska społecznego lub urodzenia wznoszą się ponad zwyczajny poziom uczciwego człowieka. Pojedynkować się mogą jedynie mężczyźni, gdyż kobiety są ”impropre au deul” (niezdolne do pojedynku – niechaj fechtują językami!).
Osoby duchowne (art. 2) to nie tylko posiadający święcenia kapłańskie, ale też zakonnicy, klerycy i słuchacze wydziału teologii. Według art. 3 pojedynkujący powinni mieć za sobą co najmniej szkołę średnią, gdyż reszta – co łatwo zinterpretować – to jedynie plebs i gmin nie mający zielonego pojęcia, czy jest honor.
Z kręgu ludzi honorowych Boziewicz wyklucza też (art. 8) denuncjantów, homoseksualistów, dezerterów z armii polskiej, a nawet przyjmujących utrzymanie od kobiet nie będących jego krewnymi, szantażystów, oszczerców, pisujących anonimy itp. Wszelako dodaje łaskawie (art. 9): Nieślubne urodzenie nie stanowi powodu do odmówienia satysfakcji honorowej.
Przeto ruszajmy na pole walki, panowie! Za obrazę drukiem (artykuły 28 do 37 – groźne dla dziennikarzy!), bądź w innej formie (cztery stopnie obrazy – wszelka zniewaga uwłaczająca czci familji). Wybór broni honorowej (art. 218) możliwy: szpada, szabla lub pistolet. Oczywiście, potrzebni są sekundanci, broń i amunicja, lekarze…. Należy przeciwnika poranić i optarzyć w potrzebie. No i wreszcie finał (art. 390): Po honorowo odbytym pojedynku nie należy nigdy rozstrząsać powodu tegoż, charakteru zniewagi, która pojedynek wywołała, lub wdawać się w polemikę na jakikolwiek temat związany z raz już załatwionym zajściem.
Wszystko to – w usystematyzowany sposób – przypomina czasy płaszcza i szpady oraz muszkieterów królewskich z powieści Dumas ojca: d’Artagnana z Arthosem, Porthosem i Aramisem (takich drugich jak ich czterech nie ma ani jednego!). A wtedy obowiązywała zasada tous pour en, en pour tous, czyli wszyscy za jednego, jeden za wszystkich.
Polskie prawodawstwo średniowieczne – jak podaje Zygmunt Gloger – nie znało pojedynków. Każdy chodził z mieczem przy boku lub kijem, a obrażony obsypywał obelgami swego przeciwnika i staczał z nim bójkę. Po prostu nie było – jak na Zachodzie – stanu rycerskiego z własnymi prawami towarzyskimi. Z czasem – pod wpływem francuskim – obyczaje te się zmieniły. I tak Jan Władysław Radziwiłł, starosta woślicki, bawiący na dworze króla francuskiego – jak czytamy – słuszną obrazą o honor narodu polskiego posła hiszpańskiego zabił, za co został później wtrącony do lochów.
Wyjaśnijmy, że pojedynków zabraniały u nas wyraźnie ustawy państw zaborczych (art. 481 k.k. Rosji, par. 201 k.k. niemieckiego, par. 159 ustawy karnej Austro-Węgier), a później polski kodeks karny, co wcale nie oznacza, żeby – mimo zakazów – nie staczano ich w Drugiej Rzeczypospolitej. Najbardziej skorzy do nich byli oficerowie.
Generał Józef Heller – jak pisał ”Dziennik Bydgoski” w lutym 1923 roku – stoczył pojedynek z posłem Marianem Kościałkowskim-Zandrymem (1892-1946), piłsudczykiem. Sekundowali mu dwaj oficerowie, przeciwnikowi – dwaj posłowie. Dwukrtona wymiana strzałów nie dała żadnego wyniku, przeciwnicy wyszli bez szwanku, poczym podawszy sobie ręce, rozeszli się. Poszło o zarzuty stawiane Hallerowi rok wcześniej, po zamachu na Narutowicza.
Pojedynkowe zwyczaje trwały jeszcze w 1925 roku. Pisał o tym ”Dziennik Bydgoski” (nr 225), informując, że red. Wojciech Stpiczyński (1896-1936) skazany został przez sąd wojskowy na Placu Saskim na miesiąc twierdzy za pojedynek z gen. Stanisławem Szeptyckim (1967-1946). Gdy redaktor ”Głosu Prawdy” obraził generała artykułem, ten przysłał mu sekundantów i doszło do walki obu panów na ciężkie szable wojskowe. Red. Stpiczyński został raniony pod okiem, przy czym krew całą twarz zalała tak, że nie mógł już widzieć, wąwczas pojedynek został przerwany. Obaj przeciwnicy odnieśli po sześć ran. Stpiczyński twierdził, że jako oficer rezerwy musiał przyjąć wyzwanie i wybrał broń białą, zaś walkę stoczono w sali klubu szermierczego.
Wiosną 1921 roku w Bydgoszczy – jak opowiadała pani Wanda Barciszewska – doszło do wyzwania na pojedynek przez znanego lekarza bydgoskiego dr Zygmunta Dziembowskiego (1888-1945), ówczesnego prezydenta miasta jana Maciaszka (1876-1932). Na szczęście walkę w ostatniej chwili odwołano, gdyż prezydenta odwołano z lasku do jego obowiązków. Wreszcie też – cytuję za ”Słowem Wielkopolskim” z 1922 roku – w pojedynek wplątany był drugi prezydent Bydgoszczy Bernard Śliwiński (1883-1941), Wielkopolanin, oficer, który w styczniu 1920 roku wkroczył na czele pułku do wyzwalanej Badgoszczy, został był komendantem policji w Poznaniu, a w 1922 roku wybrany na prezydenta grodu nad Brdą. O co poszło, nie wiadomo, ale skrytykowano go ostro za niedozwolone pojedynkowanie się.
Jerzy Nowakowski