Na książkę Emilii Degenius „Åka skridskor i Warszawa” („Na łyżwach w Warszawie”) składa się splot dwóch narracji. Pierwsza obejmuje wspomnienia i reminiscencje autorki z dzieciństwa, młodości, czyli tego co składa się na jej przeszłość w Polsce. Druga – to aktualna, współczesna relacja z poszukiwania śladów rodzinnej historii. Pierwsza jest dramatyczna. Druga, niestety, irytująca.
Autorka opuściła Polskę w roku 1972 r. w wieku 17 lat, w chwili, gdy oboje jej rodzice już nie żyli. Nikt nie zdążył opowiedzieć jej o dziadkach, o pradziadkach, o losach żydowskiej rodziny ze strony ojca. Matka była najprawdopodobniej (nie jest to do końca jasne) Polką, ale o jej korzeniach też mało wiadomo. Obok obrazków z dzieciństwa otrzymujemy więc równolegle zapis stopniowego rekonstruowania losów rodziny, zbierania informacji, faktów, dokumentów, które pomogą autorce odpowiedzieć na pytanie: kim jestem? Pytanie, którego najwyraźniej nigdy nie zadawała sobie przez prawie 60 lat. I teraz przebija się mozolnie przez mur polskiej biurokracji, by zdobyć utraconą wiedzę. Dlaczego mozolnie, dlaczego przez mur – o tym za chwilę.
Polskie wspomnienia autorki są traumatyczne. Matka chciała ukryć „żydowskość” obu swoich córek (był też przyrodni brat Tadek, postać przedziwnie w książce enigmatyczna). Emilia przeszła na przykład – zresztą niezbyt udaną – operację odstających uszu. Po to, by nie mieć zagiętego, „żydowskiego” – jak jej ojciec – nosa, zmuszana była masować swój narząd powonienia po 15 minut dwa razy dziennie. Ojciec, Stanisław Białostocki, przedwojenny jeszcze adwokat, który stracił w Treblince swoją pierwszą, żydowską rodzinę, umiera jesienią 1967 r. najwyraźniej nie potrafiąc wytrzymać narastającego antysemickiego klimatu oraz pozbawienia go możliwości wykonywania zawodu. Wcześniej należał do klasy uprzywilejowanej, z mieszkaniem na ul. Marszałkowskiej w Warszawie i corocznymi wczasami w Soczi nad Morzem Czarnym. Wojnę przeżył w ZSRR, od 1946 roku reprezentował interesy obywateli radzieckich w Polsce i polskich w ZSRR. Niewątpliwie była to praca wymagajacą szczególnej pozycji w systemie, zwłaszcza w okresie stalinowskim.
Po marcu 1968 r. matka wyekspediowała starszą córkę Sylwię na emigrację do Szwecji, sama już nie zdążyła wyjechać – zmarła na raka. Ale udało się jej jeszcze przygotować wyjazd młodszej, Emilii, która nawet nie wie jaki to był nowotwór, pamięta tylko, że od matki – jak to elegancko formułuje – „czuć było trupem”. Nawet dla niej, uczennicy liceum, marzec był bolesny: nauczyciele nagle przestali dostrzegać i doceniać jej postępy w nauce, gwałtownie zaczął się kurczyć krąg przyjaciół i kolegów.
Historia Emilii Białostockiej, która dziś nazywa się Degenius, jest naprawdę przejmującą, ale niestety podana w mocno irytujący sposób. Styl książki jest – najłagodniej mówiąc -manieryczny: z jednej strony mamy króciutkie, zdyszane równoważniki zdań z licznymi wykrzyknikami i znakami zapytania, a obok zdania ciągnące się nawet przez półtorej strony druku.
Załóżmy jednak, że komuś takie chwyty się spodobają. Wszystko rzecz literackiego gustu. Dodam tu tylko, że recenzent „Dagens Nyheter” Jesper Högström ma w tej kwestii podobnie negatywne zdanie jak ja. To, co jednak musi zdenerwować absolutnie każdego czytelnika, to postawa autorki, która zamiast zabrać się w racjonalny sposób za poszukiwanie materiałów o historii swojej rodziny, niczym Don Kichot wyrusza na walkę z wiatrakami – czyli w tym przypadku: polskimi urzędami, jest wśród nich także nasza ambasada i konsulat w Sztokholmie. Choć przecież, za dobrą radą życzliwych osób, zaczyna swoją kwerendę w zupełnie rozsądny sposób, czyli w Dziale Genealogii Żydowskiego Instytutu Historycznego w Warszawie.
Emilia Degenius ma wyższe wykształcenie (z zawodu jest psychiatrą i psychoterapeutą), a jednak wydaje się, że nigdy w życiu nie słyszała o bibliotekach, archiwach państwowych (i nie mam tu na myśli archiwów IPN, do których zresztą szybko trafia), czy wreszcie – bardzo pożytecznych przy podobnych poszukiwaniach – genealogicznych stronach internetowych. W odniesieniu do środkowoeuropejskich środowisk żydowskich są one nader bogate. Często, paradoksalnie, znacznie obszerniejsze niż ciągle słabo opracowane i wyrywkowo tylko zdygitalizowane żródła katolickie czy świeckie. A może – po prostu – autorka uważa, że opis nieudanych kontaktów z instytucjami, które nie mogą jej pomóc lub tylko nie odpowiadają na e-maile, nadaje dodatkowej dramaturgii opowieści? A jak już jakaś polska urzędniczka sprawnie odnajduje lub wystawia potrzebne dokumenty, to okazuje się, że akurat przymiera głodem i autorka czuje się zmuszona wcisnąć jej w dłoń jakiś banknot.
Każda przeszkoda w tej zgoła detektywistycznej pracy (nie może być inaczej, skoro nie 40 lat wcześniej nie zadbało się o własną metrykę czy pamiątki rodzinne) jest – w jej ujęciu – przejawem tępej, polskiej biurokracji. Nawet nieznany wcześniej autorce fakt, iż na polskich (przecież także szwedzkich…) cmentarzach likwiduje się po latach nieopłacone groby, mógłyby być odczytany przez nią jako szykana. Na szczęście grób jej rodziców istnieje, więc swój gniew kieruje przeciwko różnym polskim urzędnikom, których raz podejrzewa o pracę dla tajnych służb, a kiedy indziej są oni zaledwie denerwujący, na przykład wtedy, gdy mówią po szwedzku z polskim akcentem. O zgrozo, nawet urzędniczka w ambasadzie szwedzkiej w Warszawie mówi z polskim akcentem! Równocześnie Emilia Degenius za coś zupełnie oczywistego uważa fakt, iż sama z największym trudem i w bardzo ograniczonym zakresie posługuje się językiem polskim. (Przypomnę: miała 17 lat, gdy opuściła Polskę i była uczennicą renomowanego warszawskiego liceum). Podkreśla nawet, że nie potrafi korzystać z polskich książek telefonicznych i przy okazji nie omieszka dodać, iż są one wyjątkowo prymitywne i przestarzałe w porównaniu ze szwedzkimi. W innym miejscu zastanawia się czy w Polsce nadal istnieje tylko jeden bank – tak jak rzekomo miało być za czasu jej młodości.
Rozumiem rozgorycznie i rozczarowanie autorki dawną ojczyzną, ale jednak w swojej opowieści nie powinna rezygnować z minimum obiektywizmu, czy sprawdzenia łatwych do zweryfikownia faktów. Jest to ze szkodą dla dramatycznej rodzinnej historii, którą chce – i słusznie – przedstawić swym czytelnikom. Budując na siłę orwellowskie klimaty współczesnej Polski niestety chwilami ociera się o groteskę.
Piotr Cegielski