Czasami może się wydawać, że granica między satyrą polityczną a propagandą jest mało widoczna. Tak jak zresztą cienka jest granica między dobrą, a złą satyrą. Dzisiaj, obok profesjonalnych karykaturzystów i satyryków – większą armię politycznych prześmiewców stanowią Internauci, tworzący tysiące niezwykle celnych i często zjadliwych memów. To strefa wciąż niekontrolowana.
Jak kiedyś precyzował Gieorgij Malenkow – jeden z najbliższych współpracowników Józefa Stalina, a po jego śmierci przez niespełna dwa lata (1953-1955) premier ZSRR i faktyczny przywódca Sowietów, zawsze chodziło o to, by „ogniem satyry wypalić z życia wszystko to, co jest negatywne, przegniłe i obumarłe”. Zaledwie parę lat po zakończeniu II wojny światowej odbył się w Warszawie I Ogólnopolski Kongres Satyryków (8 września 1948 roku). ”Walczymy o satyrę – współorganizatora przebudowy duszy nowego Polaka. Satyra „musi być wycelowana w odpowiednim kierunku i przybrać charakter wychowawczy. Musi znać wroga i chłostać go” – mówił podczas Kongresu Jerzy Borejsza, pierwszy prezes wydawnictwa Czytelnik i zarazem jeden z gorliwszych propagandystów komunistycznych. Borejsza postulował, by satyrycy odeszli od nazbyt wymyślnych przedwojennych skamandryckich kalamburów, szmoncesu i „śmiechu dla śmiechu”. Nowa satyra miała być zrozumiała dla milionów i zwalczać – w imię młodości, radości i nowoczesności – przestarzałą mentalność, moralność i ideologię. Na kongres przybyło około 100 satyryków i karykaturzystów. Wspólnie postanowili oni (tutaj indywidualne poglądy nie miały znaczenia), że satyra ma być awangardą: „ma niejako sprzątać drogę, torować miejsce dla wielkiej przyszłości, usuwając zatęchłą przeszłość”. Dzisiaj te programowe hasła i nowomowę, czytać można jak ponurą historię zaszłych czasów. Ale nic bardziej mylnego. ”Ogień satyry” – o którym mówił Malenkow – jest w dzisiejszej Polsce nadal ”wycelowany w odpowiednim kierunku i ma charakter wychowawczy”. Bo ”szuka wroga i musi go chłostać”.
Janusz Rolicki, po jednej z demonstracji Komitetu Obrony Demokracji, napisał:
”Kto nie skacze, ten jest z PiS-u, hop, hop, hop”. Tysiące ludzi podskakujących przed Pałacem Prezydenckim w rytm tej przyśpiewki nadało rzeczywiście dowcipną formę samej demonstracji, rozładowując przy okazji gniew, sprzyjając pozytywnej ekspresji tego, co robili. Żywo to zresztą kontrastowało z ponuractwem demonstrantów PiS następnego dnia. /…/ Pamiętajmy, że śmiech jest zabójczą bronią polityczną i wspaniale niszczy rozdęte, ale puste polityczne wydmuszki. /…/ Na ponuractwo i wzniośle wygłaszane brednie, śmiech jest najlepszą bronią. Ten śmiech wygłaszany z trybun, jak Polska długa i szeroka, zabije pisowską chcicę władzy i chęć urządzenia nas wedle mrocznych, ale wciąż w pełni niewypowiedzianych jeszcze pomysłów pana prezesa”. (za: Gazeta Wyborcza).
Inni komentatorzy przypominali, że jednym z haseł demonstracji było: ”Śmiechem, chichotem w małego despotę!” Wbrew jednak pozorom, ta polityczna satyra, nie jest wymysłem ostatnich miesięcy. Może jedynie jest bardziej widoczna.
Sięgnijmy do historii. Satyra znana była już w starożytności, w Polsce przywary i obyczaje społeczne krytykował w tej formie Ignacy Krasicki, a jeszcze przed upowszechnieniem się prasy w Polosce, polityczną satyrę można było znaleźć na łamach ”Monitora”. Niezwykłą popularność pisma satyryczne zyskały dopiero w dwudziestoleciu międzywojennym. To wtedy, w grudniu 1935 roku, powstały ”Szpilki” pod redakcją Zbigniewa Mitznera. Dość znamienne jest, że pismo programowo związane było ze środowiskiem lewicy – z antyrządowego (przed II wojną światową ośmieszało obóz sanacyjny), stało się ”prorządowe” (reaktywowane po wojnie walczyło z przeciwnikami ustroju komunistycznego). Po upadku komunizmu – tenże komunizm wyśmiewało…
”Szpilki założone zostały jeszcze przed II wojną światową, z inicjatywy kilku młodych ludzi związanych z lewicą, chcących założyć pismo satyryczne opozycyjne wobec ówczesnych władz sanacyjnych, mające na celu m.in. krytykę antysemityzmu i faszyzmu – pisze Joanna Cybulska. – Pierwszym wydawcą był Zbigniew Mitzner, a pierwszym redaktorem naczelnym Eryk Lipiński. Tytuł wymyślił Mitzner, pomimo sprzeciwu Lipińskiego, który – jak wspomina w swojej książce pt. Drzewo szpilkowe – uważał takie ”kolczaste” nazywanie pisma z założenia satyrycznego za dość banalny pomysł. Niemniej nazwa przyjęła się i funkcjonowała przez wszystkie kolejne lata działalności gazety. Pierwszy numer został wydany w grudniu 1935 r., tak żeby już w numerze styczniowym 1936 r. można było zaznaczyć, iż pismo ukazuje się na rynku drugi rok i zyskać tym większe zaufanie czytelników. Było ubogie w teksty i ilustracje, ponieważ nie udało się zwerbować zbyt wielu autorów, dodatkowo znajdowały się w nim białe plamy po artykułach usuniętych przez cenzurę. Wszystkie teksty zresztą napisała jedna i ta sama osoba – niejaki Szpula, który ukrywał się pod różnymi pseudonimami (co znów miało na celu stworzenie wizerunku profesjonalnego pisma współpracującego z licznymi autorami). Poza cenzurą młodzi wydawcy borykali się także z problemami finansowymi i lokalowymi. Ratowano się zachęcając czytelników do subskrypcji pisma oraz zamieszczając reklamy, nazywane wówczas ogłoszeniami, informujące o życiu kulturalnym Warszawy – o kinach, teatrach, kawiarniach, ale także reklamujące tak pospolite artykuły jak brzytwy czy krawaty. (…) Zanim działalność pisma rozwinęła się na dobre, wybuchła wojna, po której sytuacja diametralnie się zmieniła. Przede wszystkim Szpilki nie były już opozycyjne wobec władz i zaczęły być finansowane przez państwo. Niemniej, dzięki temu, że miały ambicje artystyczne i zgromadziły wokół siebie wspaniałych twórców, prezentowały zawsze wysoki poziom i były bardzo lubiane przez czytelników. Charakter pisma ewoluował zresztą na przestrzeni lat, zmieniali się ludzie tam pracujący, rubryki oraz szata graficzna. (…) Wyrazem pomysłowości redaktorów Szpilek (i dowodem na to, że praca w redakcji musiała być naprawdę dobrą zabawą) była także edycja licznych numerów specjalnych (np. prima-aprilisowych) i jubileuszowych. Była to oczywiście świetna okazja do tego, żeby wykpić konkurencję. Na tej zasadzie wydano m.in. parodię warszawskiego Ekspresu Wieczornego, Przekroju, a nawet Trybuny Ludu – kopiowano winiety tak, że łudząco przypominały oryginały, a następnie sparodiowano wszystkie stałe rubryki poszczególnych gazet. Jeszcze inny z numerów specjalnych poświęcony został pismom kobiecym (znów specjalna szata graficzna na oko nie do odróżnienia od typowego czasopisma dla kobiet, a w środku… informacje o modzie męskiej, praktyczne porady dla panów w stylu ”Jak wyhodować kociaka” oraz spis wybitnych mężczyzn uchodzących do tej pory za kobiety – Joanna D’Arc, Teresa z Kalkuty, etc.). (…) Nic co dobre nie trwa wiecznie i całe przedsięwzięcie pt. Szpilki zakończyło się w końcu w 1994 r. Ich upadek był spowodowany problemami finansowymi – w związku ze zmianami politycznymi i gospodarczymi gazeta przestała być finansowana z publicznych pieniędzy i musiała stawić czoło komercyjnym tytułom, które nagle pojawiły się na rynku prasowym. Jednocześnie uprawianie satyry w nowych warunkach – wolności słowa, gdy otwarcie można było drwić z polityków, musiało przybrać inną formę niż w czasach, gdy dyskretnie mrugało się do publiczności, a ta już śmiała się do rozpuku. Szpilki niestety nie podołały tym wyzwaniom i zostały zlikwidowane, a dwukrotne próby ich reaktywacji nie przyniosły efektu. Ich era bezpowrotnie minęła.
Polityczna satyra w powojennych ”Szpilkach” miała do spełnienia określone zadania propagandowe. Piętnowano wrogów socjalizmu, szydzono z emigracji politycznej, a ”rewanżyści” i ”sługusy imperializmu” mieli swoje stałe miejsce na łamach pisma. Sytuacja zmieniła się nieco w latach 70-tych, później jeszcze bardziej ”złagodniała” w latach osiemdziesiątych. ”Szpilki”, były monopolistą, gdy chodzi o pisma satyryczne, ale warto wspomnieć też o ukazującej się od 1957 roku łódzkiej ”Karuzeli”. Pismo ukazywało się do wczesnych lat 90. i tytułem nawiązywało do przedwojennego (1936–1939) łódzkiego pisma pt. ”Karuzela. Obrazkowy tygodnik przygód ciekawych i wesołych”. W przeciwieństwie do elitarnych ”Szpilek” – ”Karuzela” wydawana była na niewysokim poziomie edytorskim, przy użyciu papieru gazetowego w formacie A-4.
Jak wspomina Jerzy Wilmański ”Karuzela” powstała w parę tygodni po polskim Październiku ‘56 – zrazu jako pismo trochę na wariackich papierach, bo bez lokalu, bez telefonu i bez zespołu. Twórcą ”Karuzeli” był Leopold Beck – redaktor międzywojennej prasy wiedeńskiej, potem redaktor warszawskiego ”Roju” – wtedy pracujący w ”Dzienniku Łódzkim”. Sekretarzem ”Karuzeli” został Adam Ochocki, doświadczony redaktor przedwojennej ”Republiki” i ”Expressu Ilustrowanego”, felietonista i satyryk. Ten znakomity tandem stworzył czasopismo niezwykłe, które osiągnęło niebywały nawet na tamte lata nakład 600 tysięcy egzemplarzy! Mimo istniejących wtedy na polskim rynku prasowym paru tego rodzaju pism, ”Karuzela” wiodła zdecydowany prym.
Stopka redakcyjna pierwszego numeru ”Karuzeli” z dnia 9 stycznie 1957 roku głosiła: ”Redaguje się samo. Redaktor przyjmuje na przystanku tramwajowym przy ul. Mickiewicza i alei Kościuszki. Kierownik muzyczny: Jan Czarny. Choreografia: Karol Baraniecki. Kolegium nie ma, ale będzie. Kolportaż ustny: Horacy Safrin. Telefon zepsuty, winda nieczynna. Jan Sztaudynger przyjmuje owacje i prezenty w dni nieparzyste. Z pozdrowieniem – Leopold Beck”. Rozszyfrujmy tę notkę: otóż twórca ”Karuzeli” Leopold Beck i jej redaktor naczelny do roku 1966 mieszkał w domu na rogu alei Kościuszki i Mickiewicza. Wymienione nazwiska to znani łódzcy satyrycy.
Drugim redaktorem naczelnym ”Karuzeli” był dziennikarz PAP Wojciech Drygas zdolny organizator, choć jako satyryk nie zapisał się w dziejach łódzkiej prasy. Ale cały czas niezmiennie sekretarzem redakcji był nadal Adam Ochocki – aż do roku 1978.
Z upływem lat ”Karuzela” poszerzała krąg współpracowników – w różnych latach pisywało do niej ponad 500 autorów! Wśród stałych autorów ”Karuzeli” znajdziemy m.in. nazwiska pisarzyStefanii Grodzieńskiej, Jana Huszczy, Zygmunta Fijasa, Mariana Piechala, Jerzego Urbankiewicza… Rysowali w czasopiśmie przez całe lata m.in. Szymon Kobyliński, Eryk Lipiński, Karol Baraniecki, Kazimierz Mozolewski, Halina Skibińska oraz stali graficy Stanisław Ibis Gratkowski i Jerzy Ibis Jankowski.
Natomiast w prasie codziennej masowo tworzono tak zwane okienka na satyryczny wierszyk, który przeważnie pełnił rolę lżej strawnego gazetowego ideologicznego wstępniaka, prezentującego obowiązującą linię propagandy. Bowiem w PRL-owskiej prasie satyra polityczna była uprawiana w szczególny sposób. Czynnikiem, który regulował z czego wolno było się śmiać, była cenzura. Warto jednak wspomnieć o niezwykle popularnych kącikach satyrycznych prowadzonych przez ”Politykę” (istniejąca do dziś rubryka ”Fusy, plusy i minusy”) oraz ”Przekrój” (ostatnia strona z niezapomnianym Panem Filutkiem Zbigniewa Lengrena i humorem z zeszytów). Zresztą całe pokolenia wychowały się na satyrycznych rysunkach Szymona Kobylińskiego, które w latach 1957-1990 były jego rysunkowym felietonem, który pojawiał się co tydzień na pierwszej stronie ”Polityki” jako integralna część winiety tytułowej.
Cofając się w historię warto przypomnieć jeszcze o jednym piśmie: „Mucha”. Wydawane było w latach 1868-1939 oraz na krótko po wojnie w latach 1946-1952. Było to ilustrowane karykaturami satyrycznymi czasopismem, które podobnie jak dzisiejsze francuskie „Charlie Hebdo”, w swoich szyderstwach i kpinach nie znało granic. Z „Muchą” współpracowało wielu literatów i rysowników, m.in. m.in. Franciszek Kostrzewski, Franciszek Reinstein, Stanisław Burski, Henryk Nowodworski, Stanisław Olszewski ”Ślepowron”, Mikołaj Wiszniewski, Ludomir Ilinicz-Zeydel, a swoje pierwsze utwory literackie publikował tu Bolesław Prus. Na pierwszej stronie wydania widniała duża karykatura okraszona zwięzłym opisem. Satyry dotyczyły głównie spraw dotyczących polityki, sytuacji międzynarodowej oraz kwestiom gospodarczym. W okresie międzywojennym liczyła 8 stron. Nazwiska autorów jednak trzymała w tajemnicy. Być może dlatego, że często na łamach „Muchy” prezentowano poglądy, które można uznać za nacjonalistyczne, antysemickie czy ksenofobiczne.
Poza oficjalnym nurtem prasowym, po przełomowych wydarzeniach w roku 1976, zaczął się tworzyć w Polsce niezależny, drugi obieg wydawniczy. Jego kulminacja przypada na lata 1980-1984, a więc stan wojenny. Wśród ukazujących się tytułów nie brakowało treści o charakterze satyry politycznej. Jak pisał nieznany autor w ”Tygodniku Mazowsze” (marzec 1982) z biegiem czasu drugi obieg zmieniał swój charakter i w ideologicznej ”bitwie” zaczęto używać ”lżejszej formy” co zresztą widać po tytułach ukazujących się periodyków: ”Biust” (traktowany jako skrótowiec od Biuletyn Informacyjny Uczniów Szkół Technicznych) – wydawany przez młodzież we Wrocławiu; ”Bomba”, ”Glizda”, ”Zbroja” – sygnowane przez Federację Młodzieży Walczącej, ”Larwa” – pismo Młodzieży Polskiej Partii Niepodległościowej Warmii i Mazur, ”MON Stop” – firmowane przez Federację Młodzieży Walczącej i Ruch ”Wolność i Pokój” – oraz pismo ”Anarcholl”, wydawane przez grupy anarchistyczne z różnymi podtytułami, np. ”Naoliwione pismo anarchistyczne”, ”Pet w maśle”, ”Rebaliant Poranny”. Zmieniał się styl i język, używano więcej kolokwializmów i młodzieżowego slangu. W pismach pojawiały się dowcipy, słowa piosenek, rysunki, a nawet reklamy.
Liczba tytułów prasowych wydawanych w drugim obiegu znowu znacznie wzrosła w połowie 1989 r., przed historycznymi wyborami parlamentarnymi. Jednak już wkrótce niektóre pisma podziemne zakończyły działalność. Ich wydawcy doszli bowiem do wniosku, że spełnili swoje zadanie. Pozostali, niepewni dalszego rozwoju sytuacji, mając na uwadze obowiązującą ciągle cenzurę, nie spieszyli się z zalegalizowaniem czy też zakończeniem działalności.
W 2007 roku ukazała się bardzo ciekawa praca Wojciecha Polaka ”Śmiech na trudne czasy. Humor i satyra niezależna w stanie wojennym i latach następnych (13.XII.1981-31.XII.1989).
”Książka Wojciecha Polaka, profesora Instytutu Politologii Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu, autora licznych publikacji o charakterze historycznym, jest pierwszą tak obszerną publikacją z materiałami o treściach satyrycznych, powstałymi w Polsce w stanie wojennym i w kilku kolejnych latach – pisał Szczepan Sadurski. Jest też próbą opisania atmosfery stanu wojennego od nieznanej dotychczas strony, a także przedstawieniem tego okresu historycznego osobom młodym, w przystępny sposób. Autor przygotował interesujący wstęp oraz rys historyczny, ze szczególnym uwzględnieniem satyry rysunkowej stanu wojennego. Jak na pozycję o charakterze naukowym przystało, jest bibliografia, przypisy i indeks osób. Są informacje o wydawanych poza cenzurą plakatach, znaczkach, stemplach, banknotach i kartkach pocztowych, są zdjęcia z satyrycznych happeningów (Pomarańczowa Alternatywa) i informacje o różnych formach satyrycznych tego okresu.
Główną treść książki czyli rysunki satyryczne podzielono na szereg działów, m.in. milicjanci, zomowcy, żołnierze, esbecy, Generał, Urban, Rakowski i inni, Towarzysze radzieccy i ich sojusznicy
Są też dwa działy autorskie, a w nich rysunki Jacka Fedorowicza i Sławomira Łuczyńskiego.
Części autorstwa rysunków opublikowanych w książce nie udało się rozszyfrować. Autorzy podziemnych publikacji w obawie przed represjami co najwyżej sygnowali swoją nieoficjalną twórczość pseudonimami lub wcale ich nie podpisywali. Znani z oficjalnej prasy rysownicy najczęściej zmieniali swoją łatwo rozpoznawalną kreskę, aby trudno było rozpoznać autorstwo. Wśród twórców satyry rysunkowej stanu wojennego sporo było plastyków nikomu nieznanych, dla których przygoda z podziemnym rysunkiem satyrycznym była chwilowa.
Spośród rysowników o znanych nazwiskach, których prace opublikowano w książce, znaleźć można takich autorów, jak: Zbigniew Jujka, Andrzej Mleczko, Zbigniew Ziomecki, Julian Bohdanowicz, Antoni Chodorowski, Andrzej Krauze, Szczepan Sadurski, Mirosław Andrzejewski, Aleksander Wołos czy Sławomir Mrożek (był także rysownikiem!). W indeksie osób wymieniono także wielu satyryków nie tylko tworzących rysunki satyryczne. Znaleźć tu można takie nazwiska, jak: Jan Pietrzak, Maciej Zembaty, Rudi Schubert, Bohdan Smoleń, Krzysztof Piasecki, Janusz Rewiński, Krzysztof Daukszewicz, Andrzej Rosiewicz, Marcin Wolski, Krzysztof Skiba, Janusz Weiss, Marek Majewski, Andrzej Waligórski, Jacek Kleyff, Jan Kaczmarek, Jerzy Skoczylas, Paweł Dłużewski, Rafał Bryndal, Jacek Łapot, Piotr Skucha, Stanisław Szelc, Władysław Sikora, ”Konjo” Konnak.
Warto zwrócić uwagę, jak wielu z tych autorów stało kiedyś z jednej strony barykady, a jak ich drogi się rozeszły.
Po przełomie w 1989 roku ostra i niekiedy brutalna satyra polityczna pojawiać się zaczęła w tygodniku ”Nie” Jerzego Urbana. Czasopismo, które zresztą ukazuje się nadal, chociaż straciło już swoją siłę, ma charakter antyklerykalny, lewicowy i satyryczny, chociaż pojawiają się w nim także również krytyczne artykuły o działalności ugrupowań uważanych za lewicowe. Od samego początku ”humor” w wydaniu Urbana był raczej ciężki, niewysublimowany, często na pograniczu dobrego smaku – a jeszcze częściej ten dobry smak łamiący. Ale jednocześnie była to często satyra polityczna o dużej sile rażenia. Miało to oczywiście swoje konsekwencje, a Urban musiał bronić linię swojego pisma w sądzie.
Tak było m.in. gdy ówczesny premier Donald Tusk wytoczył proces wydawcy tygodnika ”Nie” za publikację, która w internecie ukazała się 29 marca 2013 roku. Napisano tam, że za pomocą specjalistycznego sprzętu szpiegowskiego dziennikarzom udało się podsłuchać rozmowy premiera z innymi VIP-ami na trybunie honorowej Stadionu Narodowego podczas meczu piłkarskiego Polska-Ukraina. W tekście pojawiły się wypowiedzi przypisane m.in.: Tuskowi, Lechowi Wałęsie, Jolancie Kwaśniewskiej i Grzegorzowi Schetynie. Padały nieparlamentarne zwroty. Wkrótce potem Urban oświadczył, że artykuł był żartem primaaprilisowym, a wszystkie wypowiedzi zmyślono.
Sprawa miała charakter dość precedensowy i ważna jest dla rozumienia granic, które nie należy przekraczać. Jak uzasadniał sąd, satyra może krytykować i wyszydzać, ale nie może poniżać. Sąd podkreślił, że wziął pod uwagę fakt, iż tygodnik Urbana ma charakter satyryczny, a satyra to zniekształcanie rzeczywistości mające na celu sprowokowanie opinii publicznej.
”Powodowi (chodziło o premiera Tuska – dop. red) również zdarzało się ostro komentować zachowania oponentów – tłumaczył sędzia jacek Tyszka. – Satyrykom wolno jest to piętnować. Powód musi cierpliwie znosić satyrę, jaka go dotyczy. Nawet będąc pozbawionym poczucia humoru już po dementi powinno się przyjąć do wiadomości, że był to żart. Krytyka zmierzająca do poprawy rzeczywistości nie jest działaniem bezprawnym. Czy dla osiągnięcia satyrycznego efektu było konieczne przypisanie mu tak wulgarnych słów? W tym także o papieżu, Lechu Wałęsie i Aleksandrze Kwaśniewskim? Nawet jeśli jest prawdą, że sam powód przyznaje, że czasem klnie jak szewc, to nie ma powodów, by uznać, że czyni to w tak plugawy sposób, jaki przypisano mu w tym artykule”.
Zgodnie z wyrokiem sądu Jerzy Urban musiał przeprosić premiera Tuska.
Innego rodzaju sprawą, która ma związek z satyrycznym charakterem pisma Urbana, było oskarżenie że w sierpniu 2012 r. tygodnik ”Nie” opublikował na pierwszej stronie grafikę przedstawiającą zdziwionego Jezusa. Była to ilustracja tekstu o spadającej liczbie praktykujących chrześcijan w Europie i na świecie. Wkrótce do prokuratury sześć osób wniosło skargę twierdząc, że ta satyryczna grafika obraża ich uczucia religijne. Sąd Rejonowy dla Warszawy-Mokotowa wydał wyrok w tej sprawie, w trybie nakazowym (bez rozprawy i prawa do obrony). Redakcja miała zapłacić 1.000 złotych kary, ale wywołała oburzenie Urbana, który oświadczył, że na całym świecie symbole religijne są przedmiotem żartów, więc dlaczego można przedstawiać Chrystusa frasobliwego lub umęczonego, a nie wolno przypisać mu zdziwionej miny? W 2002 roku Urban skarżył Państwo Polskie do Europejskiego Trybunału Praw Człowieka w Strasburgu za skazanie go na 20 tys. zł grzywny za znieważenie w 2002 r. Jana Pawła II. Chciał w ten sposób na forum międzynarodowym przeciwstawić się sytuacji, w której wszelka krytyka i satyra dotycząca papieża jest w Polsce zakazana.
O ile procesy przeciwko Urbanowi i ”Nie” nie budziły głośniejszych protestów (nie mógł on bowiem liczyć na sympatię większości Polaków), to pokazały jednak, że granice między satyrą, wolnością wypowiedzi i odpowiedzialnością za słowo są ściśle ze sobą powiązane. Zresztą ostatnie lata pokazały, że polskie sądy i prokuratura coraz częściej muszą decydować co w twórczości satyrycznej jest zabawne, a co jest pomówieniem lub obrazą. Jak pisał Sadurski coraz częściej dochodzi do spięć na linii: twórczość satyryczna – prawo. Kiedyś był urząd cenzury, teraz każdy satyryk może mówić, pisać i drukować co zechce, a funkcje cenzury przejęły sądy i prokuratura, a także KRRiT. Czasami w roli cenzora występują poprawnie politycznie media. I – warto dodać – polityczna koniunktura, którą w dzisiejszej Polsce kształtują podział polityczny: nie tylko na lewicę i prawicę, ale także na dość abstrakcyjny pojęcia: na ”patriotów” i ”zdrajców, czy też na ”prawdziwych Polaków” i ”postkomunę”. A że często każda władza boi się satyry, która jest przecież orężem z którym trudno walczyć, dochodzi w Polsce do sytuacji paradoksalnych, które nawet satyrycy by nie wymyślili.
Wydawać by się mogło, że w dobie wolnego słowa nadawcom satyry politycznej niegrożą już sankcje instytucjonalno-prawne, tymczasem twórca serwisu Antykomor.pl, RobertFrycz, we wrześniu 2012 r. został uznany winnym znieważenia prezydenta RP – pisze Magdalena Mateja w pracy ”Satyra polityczna w mediach. Wolność słowa a tabu śmierci”. Sąd uznał, że część zdjęć zamieszczonych w serwisie Frycza, głównie fotomontaże zawierające wizerunek prezydenta Bronisława Komorowskiego, nie znieważają go. Natomiast za znieważające głowę państwa uznano zdjęcia „o wyraźnym kontekście erotycznym, seksualnym”. Zdaniem sądu te „znieważające, obrażające, uwłaczające” obrazy nie miały nic wspólnego z aktualnym komentarzem politycznym czy dyskusją. Ponadto sędziowie napiętnowali umieszczone na stronie gry, w których można strzelać z broni ostrej do wizerunków prezydenta: „W ocenie sądu jest to propagowanie agresji w cyberprzestrzeni”. Stąd kara ograniczenia wolności dla tego, który – zdaniem sądu – ją złamał.
Co ważne, w sposobie zatrzymania Frycza, przebiegu procesu i samym wyroku nie tylko krytycy rządu PO-PSL oraz prezydenta Komorowskiego dopatrzyli się próby cenzurowania treści internetowych i ograniczania krytyki politycznej. Jak wynika z raportów międzynarodowych organizacji pozarządowych, Polska występuje stosunkowo rzadko w kontekście cenzury Internetu, nie znaczy to jednak, że rodzimi użytkownicy sieci mogą nadużywać wolności. Istnieje szereg sposobów blokowania dostępu, wśród nich środki informatyczne (np. filtrowanie pakietów IP i serwerów proxy czy blokowanie serwerów DNS) oraz działania nietechniczne: administracyjne, fiskalne i prawne. Odnosząc się do tej ostatniej kwestii, należy zauważyć, że państwo polskie w ramach istniejącego prawa ściga i karze za przestępstwa popełniane w sieci, tj. za rozpowszechnianie pornografii dziecięcej, treści rasistowskich, nadużycia ocharakterze gospodarczym, wreszcie za zniesławienie. Niepokoi jednak fakt, że ponawiane są próby wprowadzenia regulacji zmierzających do ściślejszej kontroli sieci, a czyni się to pod pretekstem wzmocnienia bezpieczeństwa narodowego oraz koniecznością eliminacji agresji językowej, pornografii dziecięcej itp.
Zdaniem Magdalena Mateji naruszanie tabu w dowcipie i poprzez dowcip nie powinno mieć konsekwencji w postaci sankcji społecznych, jak np. obraza czy oburzenie. Ale zdarza się, że anonimowym twórcom dowcipów zarzuca się szarganie świętości, naigrywanie z nieszczęść i tragedii, jak chociażby w serii dowcipów na temat śmierci prezydenta lecha Kaczyńskiego. Ale granice, jakie stawiają sobie dzisiaj coraz młodsi użytkownicy Internetu, niemal eliminują wszelkie tematy tabu – dzisiaj wszystko jest dozwolone. Czy jednak na pewno?
Tadeusz Nowakowski
2 reaktioner på ”Satyra jako broń (1): Dzisiaj wszystko jest dozwolone?”